Od cegły do ziarnka
2022-02-05
Na gruzowiskach budynków bywam częściej niż na grobach bliskich. W grobach nie ma bliskich, są oni w mojej głowie. Gruzy budynków są rzeczą samą w sobie, gram do grama — budynkiem, tylko w stanie nieładu. W dzieciństwie łatwiej było znaleźć opuszczony budynek, teraz profesjonalizm, BHP, rzeczy nie rozpadają się samodzielnie, własnym tempem, jak to było w moim dzieciństwie. Są zsuwane w niebyt zębami koparek i spychaczy.
Na obrzeżach miasta nawet puste budynki miały swój cykl w ekosystemie biednej dzielnicy. Wpierw plac zabaw dla dzieci, wbrew protestom matek zdobywany kawałek po kawałku. Potem ktoś stłukł szybę, ktoś wszedł na dach po rynnie, wreszcie ktoś śrubokrętami ojczyma rozkręcił zamek i teren został przejęty. Meble, jeśli jeszcze jakieś zostały, były przeglądane dokładniej niż skrzynie pełne skarbów, każdy metr podłogi zbadany na obecność śladów potencjalnej przygody. Starsze dzieci dopowiadały legendę domu, wyssaną z palca o brudnym paznokciu. Poprzedni właściciele zwykle byli przestępcami, mordercami, ukrywali się przed organami państwa, a los dogonił ich tutaj: powiesili się na tym haku do lampy, skoczyli z tego okna na ten betonowy chodnik, zastrzelono ich na schodach. W tych opowieściach żaden były właściciel nie dożył godnego końca, wszyscy odchodzili w sile wieku i nigdy po cichu.
Później przychodziła zima i dom z powybijanymi oknami nie nęcił już tak jak latem. Na wiosnę rozpoczynał się proces niszczenia. Kto nie chciał zobaczyć, jak wielkie lustro pęka na tysiące części? Szuflady wyrwane z szafek uderzały o ściany tak mocno, że traciły swój kształt i stawały się kupą desek. Ostatnie okna kruszyły się na podłogi.
Latem miejsce przejmowali dorośli: zdejmowali metalowe elementy, darli kable, wystawiali lepiej zachowane framugi. Następnie ktoś przynosił młot i siekierkę. Czerwone cegły, jedna po drugiej, były oddzielane, czyszczone z resztek zaprawy i układane w małe stosiki, które można później sprzedać rolnikowi. Nadawały się nadal do budowy nieforemnych komórek na narzędzia lub niskich chlewików. I tak tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu budynek bladł i kurczył się, by wreszcie któregoś dnia zostawić po sobie odcisk w ziemi, w którym zbiera się deszczowa woda.
Niedawno odkryłem, że jeden z budynków na trasie moich poobiednich spacerów jest przygotowany do obalenia. Stało się to tak szybko, że kiedy trafiłem po raz kolejny przed jego oblicze, był już tylko szkieletem rozciągniętym na podwórzu. Na moje szczęście miejsce nie było dobrze zabezpieczone i tylko znaki zakazu wstępu łypały na mnie niechętnie.
Dom obrócony w perzynę jest negacją wszystkich wartości zawartych w jego istocie. Okna we wciąż stojących ścianach kiedyś wpuszczały do mieszkań światło słoneczne, teraz przechodzień na ulicy może popatrzeć przez nie na puste niebo. Rzeczy oddzielone od siebie są razem. Pokoje ubrane w ściany chroniły prywatność, teraz są rozpoznawalne przez topologiczne badanie resztek podłogi. Drewniane klepki to pewnie mieszkanie, błękitne płytki pokryte grubą warstwą betonowego kurzu to bez wątpienia łazienka. Niewyraźne granice można odtworzyć, studiując inne geograficzne elementy: resztki niewyniesionej komody, ścięte węzły wodociągowe, liczba okien.
Wytrawny antropolog rozpadu znajdzie też komin. Na nosa. Umorusane sadzą cegły śmierdzą zimną spalenizną. Dekady gryzącego dymu nie ulecą w niepamięć w kilka miesięcy.
Po wschodniej stronie budynku kręci się chłopak. Zerka na mnie podejrzliwie. Ma w ręku siekierę, a na stosie przed nim leży wyzwolone drewno, przycięte na długość wygodną do transportu. Jest bardzo zimny, styczniowy dzień. Nie mogę po prostu podejść i powiedzieć: „nie martw się, jestem tu z tego samego powodu, co Ty. Chcę zabrać z tego budynku ostatnie wartościowe rzeczy”. Odsuwam się więc na bok i udaję, że go nie widzę. Niestety, spłoszony, pakuje się i odchodzi w kierunku niedalekiej kamienicy. Zostaję sam, odwiedzam wszystkie cztery strony budynku i wreszcie zadowolony wracam do domu.

Nad tekstem pochylała się Kaja/Nerdy Nocą