Béton brut

Do nieba

2023-06-18

Bez względu na to jak ciekawego życia intelektualnego bym nie prowadził i jak bogate jest moje życie wewnętrzne, ludzie najbardziej lubią słuchać historii o tym, jak się wywaliłem. Czasem metaforycznie, czasem faktycznie. Siedząc nad kilkoma tekstami, z którymi nie mogę sobie dać rady, a do tego pisząc w pracy karkołomną dokumentację-wampira, co wysysa mnie ze wszystkiego, postanowiłem, że zrobię sobie przerwę i napiszę coś łatwego i przyjemnego.

Pod koniec marca pojawiło się kilka niespodziewanie ciepłych dni. Spakowałem się więc i postanowiłem, że zrobię przyjemną trasę: pociągiem do Torunia, a potem już rowerem przez Grudziądz, Malbork i ostatecznie Jantar, pomachać morzu, zjechać do Gdańska i do pociągu. Bez pośpiechu, turystycznie. Pierwszy dzień przeszedł bez wydarzeń, zaparkowałem w przyjemnym hostelu na jednym z podjazdów do Grudziądza i spędziłem spokojną noc. Obudziłem się jeszcze przed świtem, pełen niesamowitej werwy. Padał deszcz, ale o ósmej miał przestać, czekałem więc paląc na werandzie i zastanawiając się jak i dokąd pojechać. Może przeskoczyć na drugą stronę Wisły? Nie mogąc się zdecydować postanowiłem, że dojadę do miejsca w którym mogę wybrać nowy kierunek, jakieś 40 km stąd, zobaczę jak się będę czuł i jak będzie się układał dzień.

Ostatecznie nie pozostało nic innego jak jechać, osiodłałem więc rower i zacząłem pedałować. Wyszło słońce, wszystko pachniało pięknie po deszczu, nic tylko się rozkoszować. To był pierwszy wypad tego roku, wyczuwałem więc euforię budującą się w moim sercu.

Miasto, miasteczka, wsie, kilka samochodów, matki z dziećmi, panowie na ławce przy sklepie spożywczym, skryci pod parasolką reklamującą nieprodukowane już piwo, ich pies, nieuwiązany, goni mnie dla ich uciechy, a ja dla uciechy psa przyśpieszam. Wszyscy się bawimy.

Co jakiś czas ciężarówka wojskowa, bez wątpienia należąca do jednostki logistycznej z Grudziądza. Wiem o niej, bo kiedyś chodząc po kątach wlazłem im na teren i choć nie byli z tego zadowoleni, nie zastrzelili mnie, ale dobrze mi zapadli w pamięć.

Mijam jakieś małe jeziorko i słyszę odgłosy radości. Oglądam się przez ramię i widzę jak dzieci paradują z jakimiś patykami przy plaży, po chwili ściskam hamulce i zawracam. Marzanna! Koresponduję listownie z Tereską z Uncanny Japan i kilka miesięcy temu opisywałem jej topienie Marzanny, pomyślałem, że mógłbym zrobić kilka zdjęć i wysłać jej reportaż z pierwszej ręki. Ku mojemu zdziwieniu pilnujące dziatwy panie przedszkolanki, kiedy już wytłumaczyłem im mój szczytny cel, pozwoliły mi robić zdjęcia, a ja, nie chcąc nadwyrężać cudzego zaufania zrobiłem ich kilka w kulminacyjnych momentach, podziękowałem i podjąłem podróż. Słońce było już całkiem wysoko, co mnie zastanowiło: gdzie ja w ogóle jestem?

Punkt w którym miałem się zatrzymać minąłem dawno temu, ale uznałem, że to widocznie dobry omen. Oceniłem swoją kondycję: doskonała. Samopoczucie: wyborne. Gdyby nie wcześnie zapadający zmierzch, bez wątpienia celowałbym bezpośrednio w morze, niestety, znam tą trasę i wiem że w nocy byłaby bardzo nieprzyjemna, muszę więc nieco powściągnąć wodze fantazji. Więc Malbork. Z Malborka niedaleko, relatywnie OK baza noclegowa, wydaje się, że to całkiem rozsądne miejsce docelowe.

Pojechałem trasą przy Wiśle, nie był to najlepszy wybór, bo tak wczesną wiosną rozlewiska wysysają ciepło z okolicy. Wszystko było delikatnie rozmazane, zamglone i wilgotne. Z drugiej strony moja zasada mówi, że dłuższa, nawet mniej przyjemna trasa, która ma minimalny ruch samochodowy jest lepsza od każdej wygodnej z TIR-ami wyprzedzającymi się na trzeciego na ulicy tak szerokiej, że można by nad nią splunąć.

Delta Wisły

Jechałem przez kompletne odludzie, w półtorej godziny minęło mnie tylko kilka samochodów i ani jeden człowiek. Kiedy zacząłem powoli odbijać na północny-wschód natknąłem się na samochód policyjny, który wyglądał jakby czatował na kierowców przekraczających prędkość. Oby moja dusza zawsze była natchniona równie silnym optymizmem.

Wioska, wioseczka, lasek, mosteczek, kulawa ławka, encore, jeszcze raz!

Wreszcie ludzie. I zielona tablica z napisem, «PIEKŁO 3». Trzy kilometry do piekła, hi hi. Jadę więc wprost w czarcią paszczę. Droga jest okropna. Podłoże składa się z dziur i wspomnień po betonowych płytach, nawet nie tych pełnych, a ażurowych. Po prawej ręce ukazuje się budynek z napisem «WELCOME TO PIEKŁO».

Witamy w Piekle

Zatrzymałem się na wprost niego i zrobiłem zdjęcie, które natychmiast rozesłałem do bliskich i dalekich. Zapaliłem, napiłem się wody. Już miałem ruszać gdy zatrzymała mnie wiadomość od G. — „kto jak kto, ale Ty nie zasługujesz na piekło”.

Kilkaset metrów dalej, jeszcze poprawiając się na siodełku po postoju czuję coraz bardziej wertepy. Wiem już co się stało, strzeliła mi tylna opona. Zeskoczyłem z roweru aby ocenić sytuację. Sytuacja była jasna, dziura. Nie miałem przy sobie ani zapasu, ani łaty. Pomyślicie, że jestem leniwym głupcem i może macie nawet rację, ale gdybym miał dętkę w sakwach to jak skończyła by się ta historia? „Naprawiłem dziurę i pojechałem dalej, osiągnąłem cel, białe Fin na czarnym podkładzie”?

Stanąłem znów i wyciągnąłem jabłko, od wielu lat przestałem reagować na niedogodności losu ze złością, jestem raczej zrelaksowany i ciekawy, co się z tego urodzi. Mina nieco mi zrzedła po konsultacji z mapą. Nagle 40 minutowa trasa do Malborka zmieniła się w ponad 3 godziny. Dwadzieścia kilometrów pchania roweru, głównie anonimową drogą. W takim razie na końcu tej trasy będę bardzo zmęczony, a to znaczy, że może dobrze będzie wrócić do domu, naprawić rower i wrócić na weekend? Sprawdziłem rozkład pociągów. Mam doskonałe połączenie za 3 godziny i dużo gorsze za pięć.

Nic, idziemy.

Idąc śpiewałem sobie piosenki, bo wraz z pierwszymi oznakami zmęczenia przesiąkały mi do mózgu blaski gniewu, ale te nie mogą przejąć kontroli kiedy z gęby wydobywa się „no żubrze, zróbże minę uprzejmą”. Po jakiś pięciu kilometrach wydobyłem się z lasu i trafiłem na asfalt, który prowadził do jakiejś miejscowości na zapleczu Malborka.

Co jakiś czas mijały mnie auta, a gdy słyszałem za sobą silnik myślałem „o, oto jedzie dobry Samarytanin, który rozpozna strudzenie po mojej lekko pochylonej pozie, zatrzyma się i jeśli nawet nie zabierze mnie ze sobą, to oferuje dobre słowo! A może nawet ja mu odmówię, ostatecznie nie idzie mi tak źle”. A potem auto mnie mijało nie zwalniając nawet, a ja przerywałem piosenkę żeby wymruczeć za nim „ty sukinsynu”.

Miasteczko nie zawierało nic wartego uwagi, zacząłem więc przecinać wielkie pola piaskową drogą. Zadzwoniłem do przyjaciela Bartosza, bo to taki zwyczaj, że dzwonimy do siebie kiedy jeden z nas się rozkraczy. Pośmialiśmy się, powyzywał mnie od najgorszych, co jest jego prawem i prawdą. Zgodził się zebrać mnie z miasteczka odległego o 40 km od Łodzi o pierwszej w nocy, jeśli zdecyduję się jechać tym drugim pociągiem. Tym samym straciłem ostatnią niewiadomą dzisiejszego dnia i mogłem się rozluźnić.

Kilka kilometrów później przyszła od niego wiadomość. „Ej, Malbork jest niedaleko. Zdążysz”. Jak mogę zdążyć, co za bzdury, nawet nie idę specjalnie szybko. Sprawdzam. Wygląda na to, że idąc tym tempem będę na dworcu 5 minut przed pociągiem! Musiałem sporo nadrobić. Przyśpieszmy więc!

Zapiąłem wszystkie rzeczy aby zrobić się jeszcze bardziej aerodynamiczny i ruszyłem z pełnym rozmachem. Kilometr, drugi. Bartosz coś pisze, bo telefon pika, ale nie zatrzymuję się, lecę. Pięć kilometrów, zegarek na ręku wibruje ostrzeżenia, że od długiego czasu mam tętno 150 i powinienem odpocząć. W piekle odpocznę, a że już tam byłem, nie ma lęku.

Teraz pcham pod górę, pod prąd, drogą wyjazdową z Malborka. Leje się ze mnie i nie mam w głowie żadnych myśli, prócz cichej determinacji. Kierowcy wymijają mnie łukiem, czekam aż ktoś mnie opierdoli. Pojawia się samochód policyjny. Wysyłam im mentalnie przekaz, że rozumiem, że obrałem nieortodoksyjną trasę ale niech mnie lepiej nie zatrzymują. Włączyli migacz i ominęli mnie jak inni, legitymizując moją krucjatę.

Za pięćset metrów skręt w prawo i jestem w Malborku. Nie wierzę. Zatrzymałem się na chwilę. Zyskałem ponad 20 minut. Absurd! Teraz tylko na dworzec. Byłem w Malborku raz i nawet nieźle poznałem jego układ, bo spędziłem dużo czasu spacerując, do tego obok mostu na którym stałem, miałem nocleg. Wiem orientacyjnie, gdzie znajduje się PKP ale czy warto ryzykować. Wpisuję PKP i klikam na wynik drżącymi palcami. Nie jest daleko.

Czym dłużej szedłem, tym bardziej napawały mnie wątpliwości. Ten róg pamiętałem, ten sklep, tę restaurację, ale gdy telefon powiedział „w lewo” rzeczy stały się mi obce. Na końcu ulicy widziałem jednak trakcję pociągów, być może to wejście od drugiej strony.

Staję wreszcie przed bramą i dostaję krótkiego ataku paniki. PKP… towarowy. Z rozpędu kliknąłem bez czytania podpowiedź na mapach. Z budki wychodzi pan strażnik, ma na nogach rozdeptane bambosze i idzie w moim kierunku. Bardzo powoli. Krok. Krok. Krok. Pytam go „panie, odjebałem, czy jest szansa, że puściłbyś mnie żebym przeleciał poboczem w kierunku osobowego?”. Zrobił kilka kroków, bardzo powoli, następnie odwrócił się w kierunku bramy i powiedział — „nie”.

No to koniec. Doznałem kilkusekundowego zaćmienia umysłu, wskoczyłem na rower i zacząłem jechać. Kompletnie nie wiem, co mi do łba strzeliło, ale zanim neurony odpaliły ciało już dawno ruszyło. Pięćdziesiąt metrów dalej kompletnie zaklinowało się tylne koło, co było do przewidzenia.

Usiadłem na śmietniku, oparłem rower o nogi i patrzyłem przed siebie. Jaki absurd. Tak się wypieprzyć przed metą. Nic, poddaję się. Siedziałem tak kilka minut patrząc na przechodniów. Nagle zerwałem się na nogi, zarzuciłem sobie rower na ramię, wraz z sakwami i wszystkim, pewnie z 35 kg i zacząłem iść w kierunku dworca. Moja brawura szybko ze mnie uleciała, gdy organizm przypomniał, że dopiero co zrobiliśmy 20 km marszobiegiem. Przechodziłem obok szkoły, z której wychodziła właśnie młodzież i postanowiłem dać sobie 30 sekund. Stacja III, Emil upada pod rowerem. Zbieram się w sobie, rower na ramię i idę. Na następnym skrzyżowaniu poznaję grupkę chłopaków, opuszczali budynek kiedy odpoczywałem. Stoją, palą, relaksują się. Kiedy ich mijam zaczynają wołać „dajesz pan, dajesz” i „dasz radę, kurwa!”. Wreszcie zapowiadani Samarytanie, nie mogę zawieść ich wiary we mnie.

Jak tylko znalazłem się poza zasięgiem ich wzroku, zrzuciłem rower z pełnym zamiarem zawiedzenia ich. Ciekawe, czy mogę rower pchać z tak zablokowanym kołem? Okazało się, że mogę.

Jakaś ładna uliczka, wczesne popołudnie, Malbork. Ludzie na spacerze, zakupach, siedzą w kawiarniach. Dwie strony ulicy blisko siebie, tworzą intymny klimat. I pośród tego ja, pchający rower, którego koło się nie kręci. Materia się opiera i wydaje okropne dźwięki, metal szczęka, opona szoruje, wszystko klekocze. Wreszcie dwupasmowa ulica, którą pamiętam. Po drugiej stronie widzę kobietę z bagażem podróżnym, stoimy na czerwonym. Krzyczę nad ruchem „CZY TĘDY NA DWORZEC?!” pokazując jednocześnie na jedną z dwóch ulic. Potakuje mi. Zrywam się z zielonym światłem, roztrwoniłem wszystkie wygrane minuty. Jakieś 400 metrów i 3 minuty do odjazdu.

Peron. O bogowie, schody. Nie mam siły podnieść już roweru z ziemi na ramię, ciągnę go trochę, trochę wnoszę. Platforma. Stawiam rower na nóżce i siadam w kucki, balansując na piętach. Patrzę bezpośrednio w brudny asfalt peronu, a na nim pojawiają się krople mojego potu, które kapią mi wprost z twarzy na ziemię.

Głośniki ogłaszają, że mój pociąg opóźni się kwadrans. Widocznie tego dnia los chciał mi dać wszystkie szanse.

Duże liczby

Osiemdziesiąt kilometrów na rowerze, dwadzieścia na pieszo, dwieście pięćdziesiąt pociągami i już mogłem usiąść w domu, nieco zmęczony, ale zadowolony.

Kurekta: Anna Matczak

QR for Do nieba