Béton brut

Droga donikąd

2022-08-07

Roads go ever ever on,

Over rock and under tree,

By caves where never sun has shone,

By streams that never find the sea

— Bilbo Baggins

Rower przed Dworcem Fabryczna

Pierwszy akt tej historii był przyjemny i napawał nadzieją. Wstałem o świcie mając w planach kilkudniowy rajd przez Mazury. Plan nadrzędny: radość. Plan podrzędny: odnalezienie przyjaciół, którzy zaplanowali urodzinową imprezę gdzieś wśród niezliczonych jezior. Po mojej stronie, jak zwykle, wszystko było zapięte na ostatni guzik. Trasy wyznaczone, noclegowiska zamówione, umysł rześki, oczy bystre, skarpety czyste. Zabawę biorę śmiertelnie poważnie.

Wysiadłem w Olsztynie, odwróciłem się w kierunku wschodnio-północnym i zacząłem pedałować. Pierwszym przystankiem miało być Mrągowo, gdzie blisko dwadzieścia lat temu spędziłem bardzo dobre wakacje. Wymyśliłem sobie, że odwiedzę to czy tamto miejsce, a na drugi dzień spróbuję złapać się z przyjaciółmi. Dzień był piękny, droga prosta, nieuczęszczana przez TIR-y i głównie asfaltowa.

Krajobrazy przekradały się bokami, a ja pedałowałem w stanie zupełnej błogości. Dziesięć kilometrów, dwadzieścia kilometrów, pewnie nawet trzydzieści kilometrów i herbata z termosu na przystanku PKS, tymczasowym domu wszystkich wędrowców i włóczykijów. Tu popełniłem pierwszy błąd, sprzeniewierzając się bogom podróży — wyciągnąłem z sakwy telefon żeby zobaczyć jak mi idzie. Na ekranie była niebieska linia trasy, dobrze już zużyta. Zauważyłem też Biskupiec. Biskupiec brzmi jak „zawiera znaczne ilości średniowiecznej architektury” i choć sam architekturę oceniam tylko w kategoriach „czy wieje w nery na jesień i czy pada na głowę na wiosnę”, D. lubi zameczki i klasztory, a ja zawszę chcę się przypodobać D. — zapytałem więc jej, czy powinienem może odbić te kilka kilometrów z trasy i zbadać okolicę, może zrobić jakieś zdjęcia i jej wysłać. Powiedziała, że z pewnością byłoby jej przyjemnie gdybym znalazł jakieś zameczki. Dla mnie to wystarczająca motywacja. Odbiłem w lewo, podążając za znakami.

Biskupiec okazał się być dużo mniej zajmujący niż sobie to wyobraziłem. Było około dziesiątej rano, postanowiłem więc, że to dobry czas znaleźć miejsce na śniadanio-obiad i odpocząć chwilę. Zostało mi ile, dwadzieścia, może trzydzieści kilometrów. Nawet na pieszo nie robiłbym paniki. Knajpy były jeszcze zamknięte, ale bez wątpienia niedługo jakaś się otworzy.

Usiadłem w ogródku jednej z nich, pełnej poskładanych krzeseł przeciągniętych łańcuchem i złożonych parasoli, wyciągnąłem notatniczek i pióra i zacząłem sobie mazać bzdury. Po jakimś czasie pojawiła się Pani ze szmatą i oznajmiła, że jeszcze nieczynne. Na pytanie, czy przeszkadzam zaprzeczyła. Siedziałem więc dalej, aż do otwarcia.

Kiedy wyszedłem po śniadanio-obiedzie niebo było koloru stali i coś z niego ciekło. Nie wyglądało na wielki deszcz, postanowiłem więc poczekać chwilę pod już rozpiętymi parasolami. Towarzyszyła mi Pani, która zwierzyła mi się, że ma podobne nadzieje, co do deszczu. „Niedługo przejdzie” — skłamała. Przytaknąłem. Po pół godziny pojawili się jej znajomi z parasolem i zostawiła mnie samego.

Wydobyłem z plecaka płaszcz przeciwdeszczowy i postanowiłem toczyć się dalej, ale natychmiast popełniłem drugi błąd. Nienawidzę jeździć dwa razy tą samą trasą. Skoro zjechałem tu tędy, oczywiste jest, że jak pojadę tędy to ostatecznie wyjadę w tych samych okolicach. Miałem rację sensu stricto, gdyby świat był idealną płaszczyzną niepoprzecinaną produktami industrialnej rewolucji, takimi jak drogi szybkiego ruchu, płoty i inne naturalnie niewystępujące barykady.

Deszcz padał coraz mocniej. Ubranie kleiło się do mnie, tracę ciepłotę ciała i cierpliwość. Co gorsza, nie byłem pewien, czy uda mi się skręcić, S16 odcinała mnie od mojej pierwotnej trasy. Wreszcie widzę jakiś skręt. Telefon mówi: „skręć w lewo”. Ale jak to „w lewo”, przecież to podjazd na S16. A może się mylę? Podjeżdżam szybko żeby sprawdzić i oczywiście, niestety, się nie mylę. To Google Maps1 zwariowało. Dobrze, zrobię to po swojemu, pojadę boczną uliczką, będzie dobrze. Zawsze ostatecznie jest dobrze. Po kilku kilometrach widzę kolejną odnogę ulicy i znak zguby — T — ta droga prowadzi donikąd.

Szybko przekonuję siebie, że to jest tylko dla samochodów. Nawet jeśli droga się urywa, to pewnie jest to lasek, rzeczka, zarzucę rower na plecy i przejdę. Jestem tak przemoczony, że nic mi nie grozi. Dojeżdżam do skraju drogi.

Zaiste, droga jest nieprzejezdna dla samochodów. Niestety, także rowerów. W ogóle dla wszystkich, którzy nie posiadają na podorędziu lotni lub spadochronu. Droga kończy się skarpą. Zdyszana gonitwą świadomość mnie dogania: ładnie się wjebałeś. Wyciągam wreszcie telefon i chroniąc ekran od deszczu próbuję się zorientować w sytuacji. Jedyną drogą, którą mogę obrać jest skręt, który ominąłem. Jest to okrężna trasa, dodaje jakieś czterdzieści pięć kilometrów. To plus ile już przejechałem da finalnie jakieś sto dziesięć. Deszcz pada dalej. Zimna świadomość, że z geografią nie da się negocjować dosięga mojego umysłu, poddaję się i zaczynam jechać.

Niewiele z tej części zapamiętałem. Były tylko TIRy, chłód, absurdalne, niekończące się podjazdy i zjazdy, które nie wynagradzały mi wspinaczki. Zaczynało się powoli ściemniać, a do tego nad wszystkim zawisła mgła. Postanowiłem zrobić zdjęcie stając na szczycie jednego z podjazdów, ale przez deszcz zalewający telefon zrobiłem sobie selfie — najlepsze selfie.

Emil jest zmęczony

Zaprawdę obraz wart jest 1000 słów. Dobrze, że napisałem więcej, inaczej to wszystko nie miałoby sensu.

Powoli zbliżałem się do E600, a stąd już może siedem kilometrów do hotelu. Będzie dobrze. Zaczęło padać jeszcze mocniej. Już czuję smak zwycięstwa: nad przyrodą, topografią, samym sobą. Nie ujechałem trzech kilometrów, a drogę zagrodził mi funkcjonariusz. Stanąłem w korku. Minęło dziesięć minut, stojący obok mnie samochód uchylił szybę po stronie pasażera i kierowca krzyknął do mnie „Panie, nie wiesz Pan, co się dzieje. Ile tak można stać?” — popatrzyłem na niego zalewany strugami deszczu i powiedziałem, że nie wiem i że ogólnie też mi obecna sytuacja niezmiernie mało pasuje.

Wreszcie się wyjaśniło. Ruch wahadłowy. Lewy pas jest wylany nowym asfaltem. Nienawidzę ruchu wahadłowego. Znaczy on dla mnie tyle, że przez nieokreślony czas muszę pędzić jak szalony w towarzystwie samochodów, których kierowcy są równie zirytowani jak ja, tylko mogą utrzymać prędkość pozwalając przemknąć się przez zmianę świateł bez problemu kiedy ja nie bardzo.

Zielona tablica: Mrągowo. Znajduję hotel. Przypinam rower, melduję się. Pytam w recepcji: macie coś do jedzenia? Nie, protokół pandemiczny. A herbaty dacie? Nie, protokół pandemiczny. Potakuję ze zrozumieniem. Wchodzę do pokoju, rozbieram się z brudnego i cuchnącego od potu ubrania, otwieram okno, okno wychodzi na skrzyżowanie. Na czerwonych zatrzymuje się samochód z którego dobywa się jebjebjeb basu. Potakuję ze zrozumieniem.

Wychodzę poszukać czegoś do jedzenia, ale miasto jest puste i śpiące. Jedyny otwarty sklep w okolicy to sklep z alkoholem. Kupuję więc kilka butelek kolacji i wracam do pokoju. Próbuję się zrelaksować. W telewizji pokazują mecz reprezentacji z Holandią, przegrywamy go w fatalnym stylu. Omdlewam w sen bez snów.

Rano przyszło niespodziewanie i zupełnie nieproszone. Wymknąłem się z hotelu i wbiłem lokalizację, którą otrzymałem e-mailem. Miejsce spotkania z przyjaciółmi. Kiedy zobaczę ich pogodne, roześmiane twarze i opowiem im o wczorajszym dniu wszystko zamieni się w żart i zostanie zapomniane.

Jechałem bardzo wolno, zjadłem rogalika, dwa razy źle skręciłem. Powoli, ale nieuniknienie, zmierzałem do celu.

Wjechałem do miasteczka-celu. Nagle rower zrobił brzdęk, a moje siodełko zaczęło się kręcić tak bardzo, że natychmiast z niego zeskoczyłem. Śruba się poluzowała? W normalnej rzeczywistości to byłaby odpowiedź. W mojej rzeczywistości śruba po prostu pękła. Podniosłem siodełko z ziemi, wsadziłem je pod pachę i udałem się do knajpy. Byłem sześćset metrów od miejsca spotkania. Reszta się sama wyjaśni.

Zadzwoniłem do Oli żeby obwieścić moje przybycie. Powiedziała, że oni jeszcze nie wyjechali, norma. Ostrzegłem ją, że będę miał niesamowicie zabawną historię na wieczór. Powiedziała mi, że nie może się doczekać.

„A, jeszcze jedno. Musieliśmy zmienić lokalizację, bo w pierwotnym miejscu nie było miejsc dla nas wszystkich. Wyślę ci «pinezkę»” — dodała.

Aha. Aha. Ha ha. Patrzę, osiem kilometrów stąd. Próbuję zlutować pękniętą śrubę nienawistnym spojrzeniem, niestety nie osiągam temperatur topnienia. Pomysł prowadzenia roweru poboczem ruchliwej ulicy porzucam niemal natychmiast. Jadę bez siodełka. Kiedy mięśnie nóg przekonują mnie, że nie mogę tyle jechać na stojaka bolec, bodący mnie niespodziewanie w tyłek przypomina mi, że siodełko przypięte jest do bagażnika.

Trafiam na miejsce. Znów zaczyna padać. Dzwonię do przyjaciół z informacją, że jestem i czekam. „Jeszcze nie ruszyliśmy” — odpowiadają. Moi przyjaciele to dobrzy ludzie, ale nie można powiedzieć, że da się podłóg nich regulować zegarków. Najwyżej kalendarz i tylko pod warunkiem, że jest to kalendarz, który pokazuje tydzień na jednej stronie.

Siadam więc i czekam. Pada deszcz, gniazdka nie działają, herbata jest paskudna.

Jakieś miejsce w deszczu

Minęło ledwie siedem godzin i już byli!

Impreza urodzinowa była przednia, a moją tragiczną historię przebiła wielopoziomowa anegdota, poskładana niespodziewanie z naszych odrębnych obserwacji, praktycznie niewytłumaczalna tekstem, a przynajmniej nie przeze mnie. Była jednak tak zabawna, że kiedy tylko sobie o niej przypomnę wybucham autentycznym śmiechem, na głos, czasem ściągając na siebie wzrok postronnych obywateli.

Rano nie czułem się fantastycznie, wypiłem jeszcze więcej paskudnej herbaty i zjadłem równie paskudne parówki z budy-restauracji na obiekcie wypoczynkowym. Ponieważ moja przygoda musiała się tu zakończyć padła propozycja podrzucenia mnie na najbliższy dworzec, na co przystałem z radością. Truchło mojego roweru i truchło mnie zostało wpakowane do vana.

Wszystkie górki i krzywizny, zakręty i przyśpieszenia odkładały się w mojej głowie i żołądku. Zlał mnie zimny pot. Nienawidzę jeździć samochodem nawet w najlepszych czasach, a to nie był najlepszy czas.

Wreszcie zostałem porzucony na dworcu. Dumna nazwa dla betonowej platformy przyklejonej do pojedynczego toru z widokiem na nieużytki i skarlały las. Po dwóch dniach smagania mnie deszczem natura wymyśliła, że nagrodzi mnie równie intensywnym słońcem. Powietrze drgało od gorąca, ostatnią butelkę wody wypiłem dawno temu, herbata w termosie skończyła się wczoraj. Szumiało mi w głowie, aż do gardła podchodziła mi żółć, próbowałem się szybko otrzeźwić żwawym spacerem dookoła platformy, ale w wyniku niekompatybilności oprogramowania ze sprzętem moje nogi odmówiły posłuszeństwa i runąłem na tory.

Leżałem tak z głową na torach jak samobójca w romansach, zwinięty skurczem i marzyłem o pociągu, który skróciłby te męczarnie, choć wiedziałem, że przyszłoby czekać tak przynajmniej dwie godziny, a przez tyle czasu idzie się przeziębić. Spróbowałem podnieść się na rękach, bez skutku, wsparłem więc głowę o podkład kolejowy i zacząłem rzygać.

Wreszcie pozbierałem się, wsiadłem do pociągu, powiesiłem rower, w ustach czułem smak miedzi, a w głowie miałem tylko jedną myśl — „ile jeszcze”. Pani konduktorka wyjaśniła mi, że gdyby dziś nie było święta (a może weekendu?) to byłoby z jedną przesiadką. A że jest inaczej to najszybciej do Łodzi będzie mi tu i tak: cztery przesiadki.

Wysiadając przy domu pomyślałem, że nigdy więcej i myślałem tak aż do następnego piątku.

Widok na przedział

Jaką tu dać puentę? Nie śpijcie w soboty do południa, bo potem będziecie mieć całą noc do zmarnowania i zaczniecie pisać co Wam się podoba bez pytania o pozwolenie.

  1. Unikajcie Google Maps do jazdy w trasy na rowerze. Wyznaczcie sobie trasy w gpx, odmieniło moje życie
QR for Droga donikąd