Béton brut

38911

Historia zaczyna się wiele lat temu. Były żołnierz amerykańskiej armii zostaje taksówkarzem, a żeby dorobić jeszcze kilka dolarów, otwiera biznes naprawiający i importujący maszyny do pisania. Kiedy rynek maszyn do pisania obumiera, firma, którą założył, zaczyna produkować kalkulatory naukowe. Tak jak wcześniej, nie jest mu dane spocząć na laurach. Na rynku pojawiają się kalkulatory firmy Texas Instrument, które są bezkonkurencyjne cenowo. TI ma dostęp do tanich układów scalonych i nasz bohater widzi tylko jedno rozwiązanie: należy znaleźć firmę produkującą procesory i ją wykupić.

W 1976 firma MOS zostaje wykupiona. Jeden z łebskich pracowników nowo przejętej firmy zaprojektował właśnie nowy, obiecujący układ. Tym inżynierem jest Chuck Peddle, a układ, który okazał się strzałem w dziesiątkę, to MOS 6502.

Tak rodzi się firma Commodore, którą znamy. Commodore, producent komputerów osobistych dla mas, nie dla klas.

Pierwszym hitem jest Commodore VIC-20.

Nigdy wcześniej komputer nie sprzedał się w takich ilościach. Milion sztuk VIC-20 trafiło do szkół i prywatnych domów. Pośród miliona użytkowników komputera w kształcie chlebaka znaleźli się między innymi Linus 1 i Theo. Możecie ich znać jako autorów Linuksa i OpenBSD.

Późnym latem 1982 roku Commodore wypuściło na rynek następcę VIC-20. Oparty na tym samym procesorze, ze zdecydowanie ulepszonym układem dźwiękowym i graficznym, z ceną uderzającą w konkurencyjne produkty Atari i Apple, Commodore 64 okazał się ogólnoświatowym hitem.

Jak fantastycznym i przełomowym komputerem był Commodore 64? Tak fantastycznym i przełomowym, że nie muszę pisać nawet zdania na usprawiedliwienie tej tezy. O C64 napisano wiele i nie sądzę, abym mógł oddać sprawiedliwość tej kultowej maszynie w jednym krótkim tekście.

I znów, jak we wcześniejszym wcieleniu Commodore – producenta kalkulatorów naukowych, a scenę wkracza Texas Instrument, który zaczyna zdobywać rynek tanich komputerów. Rok po wydaniu C64 firma jest na skraju bankructwa. Zarząd się piekli. Jack Tramiel odchodzi.

Odchodzi z Commodore, ale nie schodzi ze sceny. Wykupuje udziały Atari i w 1987 świat otrzymuje kolejny prezent, linię Atari ST, pieszczotliwie zwaną przez fanów „Jackintoshami”.

To wszystko, z odnośnikami i cytatami, mogliście przeczytać na Wikipedii lub w jednym z setek tekstów, które pojawiły się po niedawnej śmierci Tramiela. Nie odkrywam przed wami tajemnic, nie zdążyłem zrobić lepszego przeglądu źródeł, nie jestem dziennikarzem,
nie umiem.

Medium pozwala mi jednak na coś, czego nie robi się w poważnych publikacjach o śmierci notabli. Napiszę coś od siebie.

Nie potrafię sobie wyobrazić siebie bez Commodore. Ten Emil, który tu teraz pisze, o 4:47 w sobotę, nigdy nie byłby fascynatem komputerów, gdyby któregoś wiosennego dnia Tata nie przywiózł z Universalu C64.

Zanim o samym komputerze, trochę o drodze. Od „zawsze” (kiedy kolega z klasy pożyczył mi instrukcję do swojego Timeksa 2048) wiedziałem, że chcę być „komputerowcem”. Niestety, w domu się raczej nie przelewało, a i czasy były takie, że nie zawsze można było po prostu wyjść i coś kupić.

Nie było komputerów, nie było słodyczy.

Słodycze były ważne w życiu każdego dziecka, dlatego też stałem się
bohaterem domu, kiedy to na święta otrzymałem w paczce żywnościowej 2 wielkiego Mikołaja z czekolady. Cała rodzina, włącznie z dorosłymi, przebierała nogami i czekała, kiedy odwinę sreberko z tego rogu obfitości.

Ruszony jakimś nieludzkim odruchem, który teraz byłby rozpoznany jako terroryzm, umiejscowiłem Mikołaja za szybką w segmencie i powiedziałem:

— Mikołaja zjemy, jak dostanę komputer.

To było wyzwanie, wyrzeczenie. Niemal religijna asceza, której nie spodziewałbym się po kilkulatku, a której teraz nie mógłbym podołać.

Półtora roku później, w okolicach Świąt Wielkanocnych, zjedliśmy Mikołaja. Był przeterminowany, ale smak zwycięstwa pobija smak mlecznej czekolady.

Ponieważ nic w moim życiu nie może iść normalnym torem, okazało się, że nie możemy wgrać żadnej gry. Studiowałem z Ojcem instrukcję do popularnego kartridża 3 i za nic na świecie nie mogliśmy uzyskać poziomej kreski, która poprzedzała „L”. Próbowaliśmy minusa, znaków w trybie graficznym. Nic nie dawało rady.

Następnego dnia, w sobotę, udałem się na boisko przygotowywać się do bycia piłkarzem. 4 Kiedy wróciłem, z pokoju dochodziły trzaski i piski. Wpadłem do mieszkania i zobaczyłem, że Ojciec „gra” na C64. Na ekranie były klawisze pianina, pewnie jedna oktawa, i dało się grać przy użyciu QWERTY. Byłem zszokowany. Dopytywałem, jak to możliwe i która pozioma kreska zadziałała!

To nie była „gra z kasety”, Ojciec przepisał program z niemieckiej instrukcji obsługi, kiedy ja grałem w piłkę. Moje uczucia, których teraz nie potrafię ująć w słowa, zamykały się w okolicach „cokurwaco”.

I tak zostałem programistą.

A pozioma kreska? Okazało się, że instrukcja na ksero była źle odbita i pozioma kreska zgubiła grot. Strzałkaelreturn zdecydowanie odbiła się na moich stopniach.

Minęło kilka dni i rozpoczęły się rekolekcje. Byłem dzieckiem mocno religijnym, zafascynowanym biblijnymi historiami. Do kościoła zabrałem tę samą książkę, z której Ojciec przepisał „pianino”. W połowie mszy zostałem przyłapany przez siostrę zakonną, która zwróciła się do mnie tymi słowami:

— To bardzo miło, że uczysz się matematyki 5, ale to jest dom boży i musisz uczestniczyć we mszy świętej albo wyjść.

Więc wyszedłem. Bóg bogiem, ale animacja duszków była dużo bardziej
namacalna i fascynująca.

I tak zostałem ateistą.

Za to wszystko „dzięki tobie składają”, Jacku Trzmielu.

Komputerowcy z drugiej be: Marcin (Atari 65XL), Radek (Timex 2048), Emil (C64)

  1. tu polecę „Just for fun”, biografię Linusa
  2. dla młodszych czytelników: pracownicy dostawali paczki świąteczne dla dzieci. Cukierki, może pomarańcza, ciastka. To jeden z powodów dla których nienawidzę „Michałków”, próbowaliście jeść „Michałki” i tylko „Michałki” przez trzy miesiące?
  3. borze, borze; co to za słowo
  4. Ojej, to były marzenia
  5. książka otwarta na bloku DATA

Słuchawki marki Zajebistość i Zasobność

Najważniejszą rzeczą we współczesnym świecie jest osobisty branding. Markowe ubranie z metką, okulary, model telefonu, ilość przerzutek czy tatuaż mówią o tobie więcej niż twoje dokonania. W świecie wizualnych bodźców dużo łatwiej dobierać się w grupy po zgodności markowych indykatorów niż inwestować w bolesny i czasochłonny proces poznawania opinii i idei przyświecających współobywatelom.

Nie macie się co zapierać nogami; mechanizm działa w świecie zwierząt, musi działać i z nami, erektusami. Pawia nikt nie pyta o opinię na temat reformy emerytalnej, ale jak rozwinie ogon to wiemy: kiep czy alpha.

Od czasu, kiedy na rynek odtwarzaczy audio trafił produkt firmy Apple, iPod, słuchawki stały się jednym z ważnych wskaźników pozwalających rozpoznać ludzi. Idąc tym tropem i mając dożywotnio przestawioną wajchę w pozycję au contriare zakupiłem słuchawki, który wysyłają konkretny przekaz.

Zacznijmy od koloru. Są czerwone. Jak krew, jak sportowe samochody. Jak zachody słońca i czerwone maki spod Monte Casino. Jak miejska sygnalizacja świetlna zdają się wołać: stój i patrz na mnie, nie chcesz chyba wpaść pod samochód banalności na skrzyżowaniu życia?

Krótki przewód powoduje, że nie mogę schować swojego telefonu do kieszeni w spodniach. Porzucę fałszywą skromność, telefon będzie od tej pory w przedniej kieszeni mojej koszuli, a cienka, czerwona linia poprowadzi twój wzrok wprost do uzmysłowienia sobie, że nie tylko mam sprytnotelefon, ale słucham na nim podcastów o startapach; jestem nowoczesny i dwa kroki przed tobą!

Jakość dźwięku jest rozpoznawalna tylko dla koneserów. Słuchawki nie są w stanie przenosić niskich tonów dzięki czemu mogę przesłuchać dowolną kompilację dubstepu i wydać miażdżącą opinię o bankructwie muzyki popularnej:

— Bez dropu to tylko takie disko z Casio.

Nie należy też pomijać kraju producenta. Chiny mają rozwijającą się ekonomię i w niedalekiej przyszłości mogą zacząć produkować elektronikę użytkową dla całego świata, a dzięki temu uzyskają ekonomiczną skalę pozwalającą utrzymywać niskie ceny. Może nie dziś, może nie jutro: niedługo wszyscy będziecie mieć coś, co pochodzi z chińskiej fabryki. Wtedy uderzę się w uda i zawołam: miałem chińskie słuchawki zanim się to stało modne.

Ostatecznym argumentem, który przeważył i skłonił mnie do zakupu był design. Słuchawki nie tylko pasują do uszu, ale dzięki zastosowaniu gumowych końcówek wiesz, że je nosisz. Nie ma minuty w której nie czułbyś ich w uszach.

Pozostawię was ze zdjęciem pozwoli zrozumieć jak doskonałego zakupu dokonałem. Proszę, nie kopiujcie mojego unikalnego stylu i gustu.

Miało nie być notek. Miałem pisać listy. Wysłałem jeden. Nie mam czasu, serio. Notki też bym nie pisał, gdyby nie fakt, że jest ranek i jestem zirytowany. Notka bez kurekty. Fotografia Aleksandra Korszuń.


Poznań-Łódź, 22:10, Stacja kolejowa Poznań-Górczyn

Autobus nie przyjechał po raz pierwszy. Kiedy nie przyjechał po raz trzeci dowództwo nad gromadą zziębniętych pasażerów, oczekujących na odjazd, przejęły dwie starsze panie. Szybka konsultacja z wnuczką, która „sprawdza w Internecie, kochane dziecko” i okazało się, że nasz pojazd utknął na autostradzie A2 i nie pojawi się przez następną godzinę. Może nawet przez trzy. Panowie z zajezdni autobusowej, kiedy poprosiliśmy ich o wpuszczenie nas do pomieszczenia dla kierowców, kazali nam pospierdalać.

Wreszcie czyjś sokoli wzrok wypatrzył na horyzoncie światło niosące nadzieję, które wołało: cywilizacja, ciepło! Wysłaliśmy skauta. Skaut powrócił z dobrą nowiną: przyjmą nas czym chata bogata, a i kartą można płacić.

Rozgościliśmy się w małej stacji benzynowej Statoilu. Może dwadzieścia metrów kwadratowych, dwanaście osób, sprzedawca i sprzedawczyni do której nóżek padamy i dziękujemy. Żeby okazać naszą wdzięczność jęliśmy kupować produkty spożywcze. Zapijaliśmy się kawą z automatu i komplementowaliśmy jej smak i temperaturę. Wprost z plastikowego kubka w nasze serca sączyła się nadzieja. Gdzieś tam jest autobus, a my jesteśmy tu i przetrwamy.

Uderzyło mnie jedno. Nikt nie rzucał kurwami. Nikt nie tupał, nikt nie sarkał. Wszyscy uśmiechali się do siebie i witali radosnymi okrzykami najnowsze informacje od wnuczki z Internetem, która jakimś cudem zdobyła numer kierowcy i zdawała nam przez Generała Babcię raport o obecnej sytuacji.

Siedziałem więc w kucki zażerając się najdroższą kanapką z jajkiem (osiem nowych polskich złotych za kromkę chleba przekrojoną na pół) i przyglądałem się współwięźniom stacji benzynowej o łagodnym rygorze. Podróżowali między półkami i podziwiali. Jaki kolorowy konsumpcjonizm teraz mamy. Samych maślanek było sześć, różnych producentów, różne smaki. Światło igrało w butelkach piwa, a klimatyzacja cicho szumiała. Usłyszałem nagle jak jedna dziewczyna tłumaczy drugiej, że żal ją ogarnia. Żal ją ogarnia bo mem z Chuckiem Testa się nie przyjął w naszym kraju. Rzuciłem jej ciepły uśmiech. My, obywatele Internetu, musimy się wspierać.

Autobus pojawił się zgodnie z ukazem wnuczki. 00:30. Jakimś cudem zabrakło w nim miejsc i musieliśmy się wymieszać z licealną wycieczką. Wycieczka była już lekko pijana, a mi trafiło się miejsce obok nastolatki z kruczoczarnymi włosami, która pierdziała monotonnie przez sen odbierając mi koncentrację tak potrzebną przy strzelaniu goli zespołem Newcastle United, którą to drużynę noszę w plecaku razem z konsolą do gier.

Reasumując: dwie godziny przy kawie z poznańskimi startupowcami kosztowało mnie dwanaście godzin „podróży”. Sześć w pociągu, który zwiedza świat, trzy w oczekiwaniu na autobus i trzy w autobusie wśród pijanych gimbusów.

Przynajmniej mam z tego dwie notki, tak? 1

  1. Ta nie ma korekty. Wróciłem właśnie do domu, jest 3:30, piję piwo zakupione na stacji (wspomnienia!) i nie mam już siły na czytanie tego, co napisałem

Klik: historia jednego kliknięcia

Położyłem się około pierwszej w nocy. Śpię zwykle w słuchawkach, a do snu tulą mnie książki audio. Tej nocy wybrałem The Pleasure of Finding Things Out. The Best Short Works of Richard P. Feynmann. Po godzinie słuchania nie mogłem usnąć i rozpierała mnie energia. Tworzyć, poznawać, hakować, psuć, dyskutować. Wygrzebałem się z łóżka i polazłem do mojego kąta w kuchni w którym pracuję.

Przekartkowałem notatnik w poszukiwaniu tematów odkładanych „od zawsze” i tak wpadłem na projekt serii artykułów o komputerach i sieci. W założeniu miały być kierowane do mitycznego Zwykłego Użytkownika i tłumaczyć w przystępny sposób te wszystkie niuanse technologii.

Wyplułem z siebie pięć stron i straciłem wizję. Wizji już nie odnalazłem, tekst podsyłałem różnym osobom. Zdania były podzielone. Przepuściłem tekst przez oczy i palce Szproty, a później Kaji. Nic się nie kleiło.

Dziś postanowiłem, że puszczę as-is bo nie ma nic gorszego jak wpaść w pętlę cyzelowania tekstu, który nie ma szczególnej wartości i jest raczej próbą zmierzenia się z tematem.

Tekst opowiada o historii jednego kliknięcia i jak wspominałem wcześniej jest skierowany do osób, które używają Internetu, ale nie znają go od zaplecza. Tak mi się przynajmniej wydaje. W moim gronie znajomych naprawdę ciężko trafić na taki egzemplarz. Dlatego też obarczę Was zadaniem: jeżeli uda się Wam zmusić kogoś do przeczytania tego tekstu to będę bardzo wdzięczny za wszystkie opinie i komentarze.

Klik: historia jednego kliknięcia

  1. Wersja PDF/A5 została przygotowana dla użytkowników tabletów i czytników. Tak mi się wydaje. Możliwe, że się mylę.

Nie wszystek init 0

Śmierć jest faktem. Biologia jest nieubłagana i nikt z nas nie uniknie tego stanu. Są jednak ludzie, którzy pokonują czas dzięki swojej pracy. Nie ma dnia, w którym nie czytałbym autorów lub nie słuchał muzyków, którzy dawno temu zamienili się w pokarm dla robali. Ich dzieła dają im pewien typ nieśmiertelności – nieśmiertelność read-only. Nadal możemy obcować z ich myślami, choć oni sami są niedostępni. Mi nie robi to specjalnie różnicy. Nie sądzę, żebym pijał herbatki z Asimovem lub coś mocniejszego z Ernestem. Z mojego punktu widzenia przeszli na emeryturę, ale gdy dyskutuję o nich i ich pracy, to mam tendencje do mówienia w czasie teraźniejszym. On świetnie pisze, Ona świetnie śpiewa.

Doskonali hydraulicy, ukochane przedszkolanki i hutnicy nie mają tyle szczęścia. Ich nieśmiertelność read-only jest nieczytelna dla ludzi, którzy nie byli im bliscy.

Rozważmy ostatnie czterdzieści lat. Czas jest ku temu dobry, bo właśnie obchodzimy urodziny mikroprocesora Intel 4004. W świecie technologii czas płynie zdecydowanie szybciej. Maszyny zrodzone w tej rzeczywistości muszą sobie radzić nie tylko z zębem czasu, który nadgryza ich fizyczną budowę, ale i z zamachami nowych technologii, które po spartańsku rozprawiają się z tymi komputerami, które nie mogą dotrzymać im kroku.

Wszystkie te serwery, te urządzenia sieciowe spinane kablem koncentrycznym, przodownicy i bohaterowie lat zeszłych, mikroprocesorowi hydraulicy i sprzątaczki, umierają zupełnie bez protestu. Czuję się z tym po dwakroć okropnie. Raz, że odchodzą, dwa, że się czuję z tym okropnie. Jest coś nienormalnego w odczuwaniu smutku z tego powodu. Nikt nie płacze po pralce ВЯТКА, nikt nie załamuje rąk nad telewizorem Unitry.

W popkulturze istnieje pewna klisza. O starym Bohaterze, odrzuconym przez świat, zepchniętym na margines świadomości, który stara się pokazać wszystkim, że nadal jest, nadal potrafi. Staje więc do nierównej walki z młodszym przeciwnikiem, by wyrwać dla siebie ostatnie strzępy godności.

Mam w pokoju stary serwer IBM-a. Jest ciężki, głośny i niewydajny. Kupiłem go sześć lat temu na Allegro za kilkaset złotych. To była miłość od pierwszego wejrzenia. I nie ma racjonalnego wyjaśnienia, dlaczego używam go nadal zamiast zastąpić go jakąś fantastyczną płytką z ARM-em. Nie zmienia to faktu, że karmię go i ubóstwiam. Dostał trochę pamięci, kartę WiFi żebym mógł go sobie przestawiać po mieszkaniu, kartę SATA, a ostatnio 1 kartę z wyjściem telewizyjnym. Jakość jest okropna, karta nie ma obsługi w X.org więc co odtworzenie filmu muszę w głowie liczyć ratio, tak aby framebuffer umiał wyświetlić plik na prawie-całym-ekranie. Nie ma opcji żeby procesor mógł odkodować h.264.

Nikt normalny nie wytrzymałby takiej mordęgi.

Ktoś musi dać szansę bohaterowi na odzyskanie godności. Kto inny jak nie najbliższa rodzina? Bo wy, wszystkie giki i nerdy, wy, łażący po zakamarkach Internetsów rozumiecie, że komputer to trochę więcej niż suma części.

Kiedy rodzice kupili przyjacielowi pierwszy komputer byłem świadkiem sytuacji, w której jego ojciec zakończył sesję pisząc na klawiaturze „DOBRANOC KOMPUTERKU”. Strasznie się wtedy śmiałem. Dziś odpalając sudo /sbin/pm-hibernate czekam, aż dyski w RAID-zie zaparkują, a wiatraki staną. To dziwnie uspakajające uczucie.

Dobra robota. Wyśpij się. Jutro kolejny dzień pracy.

Weteran walk odstawiony na śmietnik historii. Katalizator tej blagnotki

  1. po tym jak XBOX-a trafił piorun i nie może już robić za odtwarzacz wideo

VirtualBox bez głowy

Czym skorupka za młodu nasiąknie (sprawdzić, czy nie piwo)

Pewnego razu urwał mi się pasek u torby. Grawitacja zabrała się żwawo do roboty i zamieniła energię potencjalną znajdującego się tam laptopa i czterech piw w scenkę rodzajową, w której to scence siedzę na schodach i wylewam alkohol z obudowy laptopa.

Na szczęście znalazł się młody i odważny bohater z lutownicą, który za niewielką opłatą ożywił mój doszczętnie zalany komputer. 1

Niestety, dysk zaczął wykazywać oznaki zbliżającej się śmierci i nie pozostawało mi nic innego jak przeinstalować system. Musicie wiedzieć, że mój system przypomina zwykle plac budowy. Takiej budowy, która nigdy się nie kończy. Kolejny dzień, kolejny wykop, rusztowanie, skrypt, skompilowany program do \~/bin/, kolejny hack i udziwnienie. Nie będąc w stanie ogarnąć całego tego majdanu i mając na głowie terminy, postanowiłem iść na łatwiznę i zainstalowałem Windows 7 w nadziei, że jak tylko skończy się szalony pęd w pracy, to sobie na spokojnie zrobię ewaluację dystrybucji i wrócę na łono pryszczerstwa.

Praca nie odpuszczała i szybko okazało się, że „Emil kannot into Windows”. I to nie jest wada tego systemu, tylko lata nawyków i dziesiątki narzędzi, bez których jestem bezbronny i zagubiony. Większość czasu spędzałem z odpalonym PuTTY, który zakrywał cały ekran. W sumie nie ma problemu, prawda? Pewnego dnia okazało się, że nie mogę się dobić do serwera w domu. Trzy godziny później, brodząc po kolana w aplikacjach, które podobno robią za interface do Gita i dziesięciu tabach w przeglądarce powstałych w wyniku intensywnego googlania „python django windows wtf help pls” umyśliłem, że zrobię to trochę inaczej.

VirtualBox

Wszyscy wiecie czym jest VirtualBox? Dobrze.

Zbudowałem więc wirtualną maszynę z Debianem i zainstalowałem te wszystkie rzeczy, które są dla mnie jak tlen. Cenię sobie jednak estetykę i męczyło mnie odpalanie wirtualki przez główne okno programu. Na szczęście paczka z VB dla Windowsa zawiera te same oprogramowanie, co pakiety dla Linuksa, mamy więc dostęp do programów pomocniczych, które potrafią zarządzać i uruchamiać instancje z linii poleceń, bez tego całego UI.

Oto prosty przepis na „Linuksa z ikony, w tle i w ogóle”.

Wpierw utworzymy niezmiernie skomplikowany skrypt odpalający maszynę w tle:

cd "C:\Program Files\Oracle\VirtualBox"
VBoxHeadless --startvm Debian

„Debian” to oczywiście nazwa zdefiniowana w VB. System ma przypisane dwie karty sieciowe, eth i eth1. Jest to szybkie i bezpieczne rozwiązanie dla ludzi, którzy chcą żeby ich wirtualna maszyna widziała Internet, ale chcieliby też móc używać lokalnych usług zainstalowanych tamże. Kartę eth0 ustawiłem w konfiguracji jako NAT, a eth1 jako host-only. Ta druga wymaga doinstalowania sterowników do wirtualnych kart sieciowych, które przychodzą w paczce. W samym systemie eth0 jest ustawione na DHCP, co zapewnia dostęp do sieci globalnej, a eth1 dostaje standardowe 192.168.56.2 (domyślnie w systemie wirtualna karta ma adres 192.168.56.1, jeżeli powoduje to jakiś konflikt, to musisz normalnie zmienić jej konfigurację w panelu, a potem zmienić ustawienia w systemie). Po odpaleniu tego koszmaru, który nazywa się stosownie blargh.bat, system powinien stanąć na nogi, a Wy powinniście móc się zalogować via SSH. Teraz tylko poustawiać bindowanie do odpowiednich kart sieciowych dla serwerów i już możecie się rozkoszować najtańszym i najmniej wymagającym zestawem majsterkowicza „Twój pierwszy Linuks”.

DOS znaczy dwa. Siadaj, dwója.

Teraz zwrócę się do ludzi mówiących w DOS/Windows. Wiem, że istnieje komenda start. Powinna być odpowiednikiem & w systemach *NIX-owych i pozwolić mi pozbyć się też tego paskudnego okienka. Niestety, żadne czary i magia nie zadziałały. W PowerShell istnieje start-process, ale nie będę przecież instalował dla jednego skryptu. Jeżeli znacie rozwiązanie tego nurtującego mnie problemu, to proszę o zostawienie komentarza. Dziękuję.

  1. Służę adresem i telefonem. Naprawia tylko lokalnie, w Łodzi

Chwilowa nieśmiertelność

Była pierwszą osobą, którą zakwalifikowałem do kategorii osób „zabawnie szalonych”. Dziś myślę o niej inaczej, ale z perspektywy czasu wszystko zmienia sens, a słowa, których się nauczyłem, pozwalają mi lepiej przyporządkować ją do odpowiedniej kategorii w galerii ludzkich charakterów.

Przedstawiono mi ją jako moją ciocię stryjną. Nigdy wcześniej nie widziałem jej na oczy. Była stara, miała kapelusz z ozdobnikami przypominający mi abażur lampy, białe aksamitne rękawiczki, które zżółkły od tytoniu i lat. Mówiła z zabawną manierą kogoś, kto zna świat wyższych sfer wyłącznie z tanich czytadeł dla pań, emulując zachowania nieudolnie, ale z wielkim entuzjazmem, który w odpowiednim oświetleniu, a już z pewnością w oczach trzynastolatka, uchodził za kulturę, której nie celebrowało się w moim domu.

A kiedy piła wódkę… No, kiedy piła wódkę, piła ją z rozmachem. Zanim wypiła alkohol, waliła w stół ręką, po czym unosiła kieliszek na wysokość oczu i zataczając nim niewielkie koła wydawała z siebie przeciągłe „Aaaaaaaaaaaaaa!”, które mogło trwać minutę, choć dla współbiesiadników, którzy nie chcieli urazić wodzireja i wypić przed tym błogosławieństwem, mogło to trwać i godzinę. To był spektakl i swoiste nabożeństwo, którego była kapłanem i głównym aktorem.

Gdy pojawiała się w naszym domu przynosiła mi i mojej siostrze podarki, tuliła nas swoim przesiąkniętym smrodem naftaliny uściskiem i całowała w czoło. Podarkami była zwykle przeterminowana czekolada, cukierki rozpływające się od gorąca, czy porwana skądś książka, której tematyka mogła obejmować szerokie spektrum, którego dolną granicą jest ekonomiczna teoria komunizmu, a górną zeszłoroczny program teatru.

Odwiedziliśmy ją w domu kilka razy. Za każdym razem słuchaliśmy historii o tym, komu w młodości odmówiła ręki, a nie były to zwykłe chłystki: książęta, baronowie, majętni kamienicznicy i inni ludzie postawni i możni. Podczas każdej historii wyciągała pliki listów przepasanych kokardkami i pokazywała nam korespondencję prowadzoną na tę okoliczność. Były to listy zapisane piękną kursywą, na gładkim papierze, ozdobione okazyjnym kleksem. Mogłyby robić za rekwizyt w filmie. Jeżeli widzisz scenę z kimś, kto macza gęsie pióro w kałamarzu i po chwili namysłu skrobie po kartce, to spodziewasz się właśnie takiego listu.

Nie spotkałem cioci stryjnej przez dziesięć ostatnich lat jej życia. Bardzo młodzi ludzie nie znoszą dobrze przebywania z osobą, której demencja kompletnie zniszczyła świadomość. Docierały do mnie tylko szczątki informacji. Że się zgubiła, że wyszła nago z domu, ubezwłasnowolnienie. Nie pamiętam, czy byłem na pogrzebie. Nie wiem nawet, czemu o tym piszę. To była zupełnie nieznana mi osoba, której tajemnice szeptane są gdzieś w rodzinie. Że nie była siostrą, a matką, że urodziła się pod koniec dziewiętnastego wieku i umierała jako stulatka. Kiedy obudziłem się dziś w środku nocy i wstałem, żeby napić się wody, po drodze do kuchni zacząłem rozmyślać o tym, jak wielu z nas stanie się karmą dla robactwa i nie dosięgnie nieśmiertelności, która powstaje w umysłach osób żyjących, którzy będą o tobie mówić i pisać. Zaraz po tej myśli pojawił mi się w głowie obraz cioci stryjnej i poczułem nagłą potrzebę ofiarowania jej chwili nieśmiertelności.


O przerażającej bliskości

Rozsiądźcie się moi drodzy. Opowiem wam bajkę o bliskości i stracie. Baśń nie tyle z morałem, co zawierająca przestrogę.

Działo się to dawno, dawno temu. Był sierpień roku pańskiego 2011. Pewien królewicz po bankructwie poprzedniego królestwa, postanowił założyć nowe. Zebrał więc czarnoksiężników od księgowości i rycerzy marketingu, przyłożył pieczęć i złożył podpis pod pismem erekcyjnym w pieczarze wampira Notariusza i tak powołał do życia Nowe Księstwo Sp. z o.o.

Nowe Księstwo potrzebowało też skarbca na przyszłe skarby zdobyte na podbitych terytoriach Klientów Korporacyjnych. Po wynajęciu skarbca otrzymał on też plastikową kartę zwaną Rogiem Obfitości ze słusznym oprocentowaniem.

Lud się cieszył, sojusze zostały podpisanie, wrogowie wskazani palcem, a armaty serwerów nabite i wycelowane.

Nie samą grabieżą i wojenną ruchawką żył jednak książę. Nie stronił on od napojów alkoholowych i cybucha z tytoniem. Kiedy więc sprawa Księstwa została załatwiona postanowił on odwiedzić lokalnego malarza, któremu mecenasuje z potrzeby serca, bo jego miłość do sztuki była prawie tak wielka, jak miłość do używek.

Wybrał się w podróż samotnie, odważnie przemierzając włości pułkownika doktora Stanisława Więckowskiego.

Mniej więcej w połowie trasy zauważył lokalną tawernę „Pod Żabką”. Postanowił zakupić trunki i tytoń, aby móc dyskutować z malarzem o sztuce z głową lekką w pokoju pełnym szlachetnego dymu.

Kiedy zapakował worek i przyszło do płacenia książę wyjął swój prywatny Róg Obfitości i podał karczmarzowi. Ten natychmiast zaczął odprawiać nad nią czary, ale kiedy miało paść zaklęcie odmykające prywatny skarbiec księcia karczmarz zawołał:

— Dokonało się!

Zdziwiony książę zapytał jakiej magii użyto, bo on magicznych słów nie wypowiedział, a tak właśnie działa dostęp do jego skarbca. Karczmarz popatrzył strapiony i rzucił się do księgi. Po chwili uniósł głowę i zapytał:

— Czy dobrodziej posiada inne Rogi Obfitości przy sobie?

— A i owszem – odpowiedział władca – czemu pytacie dobry człowieku?

— Gdyż za alkohole i tytoń zapłacono nowym modelem, który wystarczy mieć przy sobie, aby zapłacić bez słów magicznych.

— Przecież jest tu, daleko od rąk waszych i zaklęć waszych! Jak
to możliwe?!

— Ja się na tym nie znam – stwierdził gospodarz – ale widzę wyraźnie, że magia RFID się tu zadziała.

Strapiony książę zabrał swój worek i upił się wiedząc, że nim tylko słońce wstanie będzie się musiał wytłumaczyć przed radą czarnoksiężników z działu księgowości z defraudowania pieniędzy Nowego Księstwa Sp z o.o.

Blisko i daleko

Gdybym nie widział jak moja karta kredytowa z RFID-em zapłaciła za fajki i piwo z odległości dobrego pół metra to bym nie uwierzył. Przeszukałem Internet i wszyscy dostawcy twierdzą, że karta zbliżeniowa działa na bardzo niewielkiej odległości. Że praktycznie trzeba ją przesunąć obok terminala. To była tylko jedna z rzeczy, która wykrzywiła mi usta 1 – drugą był fakt, że sprzedawca nie zweryfikował mojej karty. Gdybym miał cudzą to mógłbym zapłacić nią bez większego problemu.

Nie jestem paranoikiem. A przynajmniej przestałem być od czasu, kiedy rząd przestał mnie namierzać przy pomocy luster. Wiedziałem o potencjalnych problemach z RFID, ale nie przykładałem do tego większej wagi. Za dużo wiem żebym musiał nosić klatkę Faradaya w kieszeni, prawda?

Zasięgnąłem języka u Piotra Koniecznego, który jest specem od różnokolorowych kapeluszy. Kiedy naświetliłem mu sprawę wpierw wyszydził moją głupotę, a potem podzielił się zestawem linków, która miała uczynić mnie lepszym człowiekiem. Teraz i wy możecie stać się lepszymi ludźmi.

Nie mówię, że musicie się owijać w folię aluminiową. Folia aluminiowa to spisek.

  1. to i obowiązkowa spowiedź w księgowości

Nawyk, rehabilitacja, bankructwo

Chciałem być basistą, ale jako biedny nastolatek na własnym utrzymaniu nie mogłem kupić sobie gitary. Odłożyłem jednak trochę pieniędzy i kupiłem komplet strun. Przy pomocy wiertarki, dłuta i głupiego szczęścia przerobiłem gitarę klasyczną Ojca na bas. Nie dało się go nastroić, odległości między strunami były niewłaściwe, a grube struny powodowały, że gitara trzeszczała pod naciągiem i była na granicy wytrzymałości. Miałem jednak swój bas i mogłem zacząć grać.

Fantastyczne origin story, które zrodziło najlepszego basistę w Łodzi, a jego oddanie sprawie i walka z sytuacją ekonomiczną zadziałała jak katalizator dla ukrytego talentu?

Gówno.

Kiedy pierwszy raz przyszło mi zagrać na prawdziwej gitarze basowej okazało się, że jestem nie tylko pozbawiony talentu muzycznego. Okazało się, że nauczyłem się wszystkiego źle. Moja potrzeba zagrania czegoś natychmiast popchnęła mnie w stronę tabulatur, moja technika była kompletnie nieprzystająca do prawdziwego instrumentu. Nauczyłem się sam wszystkiego. Nauczyłem się wszystkiego źle. Próbowałem jeszcze ratować sytuację, ale nabyte nawyki ciągle mieszały mi w głowie.

Wyplenienie złych nawyków zajmuje dużo więcej czasu, zżera więcej energii, jest dużo bardziej frustrujące i łamiące ducha niż powolny proces uczenia się czegoś zgodnie z regułami. Bardzo łatwo paść ofiarą narkotyku natychmiastowej gratyfikacji. Jak z każdym narkotykiem haj jest wysoko, a zjazd jest bardzo, bardzo nisko.

Możesz usiąść z przykładami do Django czy Ruby on Rails i wypluć aplikację bez względu na wiedzę i przygotowanie. Możesz ściągnąć przykłady do Photoshopa i powtórzyć kliknięcia uzyskując pożądany efekt. Możesz przejść tysiącami skrótów i zrobić coś, czego nie mogłeś wczoraj. Umiesz przejść z punktu A do punktu B, ale nie wiesz co jest przed, nie rozumiesz co jest po. Robisz sobie krzywdę.

Uczenie się nie jest procesem spektakularnym. Jest procesem mozolnym i sztywnym jak krochmalona koszula. Nawet jeśli słyszałeś historie o samoukach-geniuszach to są wielkie szanse, że takim geniuszem nie jesteś.

Historia z “naszego podwórka”. Historia świeża, wczorajsza. Otrzymuję zgłoszenie, że nie można zapisać nowego klienta w systemie. Nie potrafię znaleźć błędu i wymieniam się z użytkownikiem e-mailami starając się zrozumieć jego problem. System odrzuca jego formularz mówiąc mu, że podaje niewłaściwą stronę WWW klienta. Byłem pewien, że jest to pole fakultatywne, ale nie pamiętam od ręki bez sprawdzania kodu. Radzę aby wpisał adres własnej strony tak, abym mógł szybko wyłowić wpis z bazy.

Sprawdzam kod i rzeczywiście, pole nie jest wymagane. Dopiero wieczorem rozwiązuję zagadkę. W starym systemie, który pisałem sześć lat temu, mój walidator formularzy był ekstremalnie prosty. Sprawdzał głównie, czy pole jest wypełnione. Pracownicy zbyt leniwi, by zerknąć w papiery wpisywali kropkę tam, gdzie nie mieli danych. System akceptował taki wpis. Kiedy odpaliłem nowy system użyłem wbudowanych w Django walidatorów pól, użytkownicy nadal przechodzą przez formularz wstawiając kropki w pola, których zawartości nie są pewni. Gdyby nie wpisywali kropki formularz przeszedłby walidację poprawnie. Kropka nie jest poprawnym adresem strony WWW. Ludzie nie czytają komunikatów.

Moje chodzenie na skróty lata temu wyrobiły fatalny nawyk w użytkownikach systemu. Wszyscy przegraliśmy. W poniedziałek spędzę kilka godzin starając się oduczyć ich czegoś, czego sam ich nauczyłem.

Jeżeli czujesz, że chcesz coś robić dobrze, to stać cię na naukę. Dług, który zaciągniesz szukając obejść i tymczasowych rozwiązań może doprowadzić twoje marzenia o mistrzostwie do bankructwa.


Pierwszy!

Uczestniczę w Świętych Wojnach. Teraz bardziej jako obserwator (oczywiście z przechyłem) niż strona atakująca, czy też broniąca tezy o nieomylności gadżetu łamane przez programu do edycji tekstu. Nie da się ukryć, że takie internetowe przepychanki są pełne strasznie głupich argumentów, błędów logicznych i anegdot z trzeciej ręki. Pośród tych erystycznych pocisków wystrzelonych w kierunku adwersarzy jest jedna rakieta napędzona odrzutem kapiszonu: Ad Hipsterium

Ad Hipsterium: Argument z bycia pierwszym zanim coś stało się popularne

Jak się go używa? Argumentujesz, że marka, którą wybrałeś zrobiła coś po raz pierwszy i z tego powodu jest lepsza lub przynajmniej konkuruje na równych prawach. Przykłady: „Amiga była pierwszym komputerem, który wprowadził wielozadaniowość pod strzechy zwykłych użytkowników”, „Opera pierwsza wprowadziła taby”. Taki argument brzmi dobrze podczas sprzeczki (jak większość argumentów, które są gramatycznie składne — sprzeczka–nisko–poprzeczka), ale zupełnie do mnie nie trafia. Przecież rozmawiamy o czasie obecnym. Spychacze papierów wartościowych mają powiedzenie, że “past performance does not necessarily predict future results” i choć należy brać innowacyjność pod uwagę trzeba oceniać bieżące możliwości produktu, nie jego — zapisaną złotymi zgłoskami — przeszłość.

“If you wish to make an apple pie from scratch, you must first invent the universe.” — Carl Sagan

Będąc fanbojem szeroko rozumianej nauki jestem też zniesmaczony ubieraniem każdej rzeczy w szaty innowacji. Widzę rozwój technologii jako linię zawierającą nieskończoną ilość punktów: któreś z nich będą przełomowe, ale każdy będzie się rodził tylko dlatego, że był poprzedni. Nikt nie tworzy w próżni. Ta przełomowa usługa, ten dodatek, o którym tak gardłujesz powstał w wyniku nieustannego rozwoju rynku do którego dołożyło się wiele firm i niezależnych wynalazców. To jeden z punktów na linii, może nawet jaśniejszy, ale nadal tylko punkt.

Argument Ad Hipsterium jest nieustannym towarzyszem argumentu o „nieudacznikach, którzy kopiują geniuszy”. Jest to kolejny argument, który ignoruje rzeczywistość w której przyszło nam żyć.

Zadam pytanie retoryczne: czy mogą istnieć trzy kapele (styl dowolny), które używając tego samego instrumentarium i inspirujące się nawzajem będące tak samo dobre bez względu na to, która pierwsza z nich zmieniła stój gitary basowej? Wydaje się, że w świecie wojen o długość e-penisa sam fakt adaptacji dobrych rozwiązań przez platformy nie jest czymś godnym i słusznym. Gdyby świat technologii rządził rzeczywistością to mieszkańcy bloków wytykaliby palcem kamieniczników „kopiujących” izolację termiczną, którą mieli pierwsi. Byliby nazywani „biedakami, którzy też chcą mieć ciepło, tak jak my”. Pewnie pomyślałbyś, że to straszne buce. Zaczynanie argumentu od „Twój telefon jest nędzną imitacją mojego. Ignorując więc Twoje potrzeby, możliwości i cele zakładam, że popierasz kopiowanie innowacyjnych pomysłów, które zrodziły się w głowach pracowników mojej ulubionej firmy” nie daje Ci statusu buca: jesteś prawdomównym krzewicielem współczesnej historii.

I nagle pisząc to doznałem olśnienia (albo zatrułem się tą zimną kawą rozpuszczalną): nie mogę zrozumieć Ad Hipsterium bo traktuję technologię jako jedną z „nauk” stojącą na ramionach gigantów, a wy, użytkownicy „telefonu, który miał pierwszy”, widzicie sumę marek tworzącą rynek.


ifttt

TechCrunch umiera. Słyszę strzelające korki szampanów i widzę grzejących się do startu blogerów. Gotowi do wyrwania czytelników blogowi ze stajni Aol? Umarł król, niech żyje banda królewiczów!

Wietrząc szansę postanowiłem opisać produkt informatyczny z interface WWW, który kolokwialnie nazywamy startowaniem do góry, czy też starapem.

Dziś wszyscy chcą startować do góry własne strony WWW. W pakiecie promocyjnym „Twój pierwszy raz z Internetsem” każdy otrzymuje zestaw gotowych do użycia pomysłów i domenę bez samogłosek. Jest strona ze zdjęciami (wersja zaawansowana wraz z makietą aplikacji na telefon, która potrafi zrobić z poprawnego zdjęcia tzw. wintedż) , są zakupy grupowe, jest komunikator do komunikowania się, serwis aukcyjny, agregator do agregowania.

Jedyną granicą jest wyobraźnia, a ponieważ na wizę do wyobraźni czeka się strasznie długo (jak żyć Premierze Tusk?) musimy się zadowolić sprawdzonymi pomysłami i liczyć, że rynek przyjmie z otwartymi ramionami bigosrr, portal agregujący wintedż z możliwością licytowania grupowych zakupów.

Zostawiam te wszystkie projekty kolegom bardziej uzdolnionym i skupię się na projekcie, który dziś wydłubałem z gruczołu łojowego Internetu. Jest to projekt szatański. To projekt na miarę kliszy o grabarzu z westernów, któremu nie zależy na prawdzie, sprawiedliwości czy meksykańskiej wiosce napadniętej przez banditos: bez względu na wynik strzelaniny interes się kręci.

Z biologicznego punktu widzenia to pasożytnictwo, co znów w języku biznesowym tłumaczymy na „wyśmienity strzał, Milordzie!” 1

If This Then That

Złota zasada uniksowa mówi „rób jedną rzecz dobrze”. Nie jest to pełne tłumaczenie starego łacińskiego powiedzenia “bene facere rei licentiam tribus tabulislapideis” — „rób jedną rzecz dobrze, licencja na trzy kamienne tablice”, która pełniej oddaje historyczną ścieżkę systemów uniksowych. Taka dygresja.

Co do zasady: większość popularnych stron, które wystartowały do góry, robi jedną rzecz dobrze. Ta zbiera fotki, ta wyświetla tekst. Wiadomo.

Projekt If This Then That działa tak, jak się nazywa. Używając API różnych projektów reaguje na akcje dla pierwszego „This” i robi akcję na drugim „That”.

If Strzeliłeś Fotkę Then Zapisz w Dropboksie
If Napisałeś Notkę Then Opublikuj w Twarzoksiążce Cukiergóry
If Zostałeś Burmistrzem Then Zapisz nazwę w Notatniku

W chwili kiedy pisałem ten tekst w serwisie znajdowało się 316 gotowych do użycia „przepisów”. Moja wiza do wyobraźni też jeszcze nie przyszła, dobrze jest się zainspirować.

Projekt jest genialny. Jednym ruchem myszki zabiłem kilka skryptów, które powstały z nagłej potrzeby serca, curl’a, taśmy klejącej i śliny. Jego koncepcja jest tak prosta, że można ją wytłumaczyć chyba każdemu, kto zbudował kolorowy prostokąt z klocków lego. No proszę Państwa, niech Państwo spojrzą na ich stronę z wyjaśnieniem.

Ręce same zaciskają się na szyi podczas, gdy mózg wysyła komunikat „Dlaczego o tym nie pomyślałeś, co? Co?! Uduszę cię twoimi łapami”.

To jest moja pierwsza recenzja wystartowanej do góry strony. dyga

  1. No, kurwa!

Hello, I love you

Czy w Internecie jest treść? Czy jest dobra i powinna być lepsza? A może jest fatalna i powinna być dobra? Kto komu ma ją produkować? Popularne tematy, czy może dogłębne analizy? To wyjściowe tematy do dyskusji o „stanie treści we współczesnej sieci”, którą wielu z nas prowadzi z poczucia misji lub dla zabicia czasu.

Nie można nazwać tego debatą, bo większość z nas okopała się dawno temu na swoich pozycjach i ostrzeliwuje się argumentami z terminami przydatności do spożycia przypadającymi na rok 2003.

We wszystkich tych pyskówkach, w których brałem udział, zawsze stawałem po stronie treści wysokiej jakości, trudnej i niszowej, produkowanej z miłości do czytelnika, a nie do SEO. 1 Przyłapałem się ostatnio na tym, że często strzelam ślepakami i nigdy nie daję recept na to, co zrobić żeby dobrych rzeczy było więcej.

Oczywistą oczywistością są pieniądze. Zostawmy jednak na chwilę czynnik ekonomiczny. Zadajmy sobie pytanie - co pcha ludzi do pisania artykułów, poradników, nagrywania podcastów i wydawania otwartego oprogramowania? Nie będę nawet próbował na nie odpowiadać, zostawię Was po prostu z dziesięciominutową animacją RSAnimate: “Drive: The surprising truth about what motivates us”. Kliknijcie. Nie spędzicie lepiej dziesięciu minut dzisiejszego dnia.

Wszyscy chcemy być twórcami. To ciągnie autorów do autorzenia. Więc mamy ludzi generujących treść, nie mówimy o pieniądzach — co nam zostaje?

Czas na anegdotę! Kiedy zaczynałem pisać „poważne” programy, światem amigowego oprogramowania rządził Aminet, serwer FTP na którym znajdowało się prawie całe dostępne oprogramowanie dla naszych komputerów. Każdy autor zaraz po skończeniu pracy wrzucał archiwum do Incoming/ i czekał na akceptację. Mój pierwszy program dodałem około 1998. To była pewnie jakaś pchełka, nie robiąca nic wybitnie zajmującego 2. Dwa dni później, kiedy odbierałem pocztę po powrocie z pracy, w mojej skrzynce pojawił się e-mail od nieznanej mi osoby. Otworzyłem go i przesuwając palcem po ekranie odcyfrowałem, że osoba z Wielkiej Brytanii pobrała mój program, że bardzo mu się podoba i mi dziękuje, a jak napiszę coś jeszcze to mam jej podesłać.

Siedziałem oniemiały, niezdolny do poruszenia choćby palcem. Mój mózg był zajęty odbijaniem szampana. Próbowałem sobie wyimaginować jakiegoś człowieka, gdzieś w obcym kraju, pobierającego program, który napisałem. Jak go odpakowywał i widział te same pliki, które ja tam umieściłem przedwczoraj. I mu się podobał. I mi wysłał e-maila.

Resztę wieczoru spędziłem chodząc dookoła dzielnic z walkmanem grającym kasetę “Master of Puppets”, kompletnie pijany euforią. Pamiętam, że dopadłem do jakiejś budki telefonicznej i zadzwoniłem pod jedyny numer, który akurat znałem na pamięć. Powiedziałem: „Iwo, dostałem e-maila z zagranicy. Ludzie używają mojego programu!”

W tym momencie zrozumiałem jak ważne jest dla każdego, choćby najmniejszego twórcy, słowo „dziękuję” i świadomość, że nie krzyczy w pustym pokoju jak wariat. Postanowiłem pisać do każdego blogera, komiksiarza, podcastera, który „zrobi mi dzień”. Nie kosztuje to nawet eurocenta, a jeżeli na serio Ci się podobało, to nie ma problemu ze znalezieniem słów. Cała operacja trwa minutę lub dwie (choć czasem spędziłem nawet dwie godziny szukając e-maila do autora, który chciał widocznie pozostać anonimowy).

Jeżeli masz autora, który jest dla Ciebie ważny, przestań natychmiast czytać tę notkę i idź, napisz mu kilka słów. Nie zostawiaj komentarza, nie pisz @fantastycznygość, napisz e-maila.

To jest moja recepta na więcej dobrych treści. Wspomagajmy twórców, którzy uprawiają te nasze internetowe poletko kultury.

Dziękuję też Wam za wszystkie „dziękuję”.

PS. mała galeria odpowiedzi na moje „dzięki”. Żeby nie było, że to wszystko jest mowa-trawa.

  1. Jest to egoistyczne zagranie: po jakimś czasie ktoś zacznie mnie kojarzyć z „treścią wysokiej jakości, trudnej i niszowej” i stąd już chwila do kliknięcia w ikonkę RSS na moim blożku. Buduję markę!
  2. miało to wyznaczyć kurs mojej kariery do końca życia

Hail Sagan

Wydłubałem z czyjejś zupy grafikę przedstawiającą twarz Carla Sagana wpisaną w pentagram z napisem Hail Sagan. #pomysłnakoszulkę Próba znalezienia oryginału zakończyła się totalną klęską więc zagoniłem do pracy Piotra i w ten sposób powstały gotowe do użycia wektory.

Jeżeli ktoś zna autora to proszę mi podrzucić informacje w komentarzu. Poza tym pliki są własnością publiczną, ale jak zrobisz jedną koszulkę więcej dla mnie to się nie obrażę.

  1. hail-sagan.pdf
  2. hail-sagan.eps

printf z pyska

Dehumanizacja. Automatyzacja. Deratyzacja. Dwie z trzech „zacji” są uznawane za pożądane właściwości w procesie testowania oprogramowania. Trzecią „zację” wstawiłem tylko dlatego, że nie mogłem wymyśleć następnej odnoszącej się do tematu tego tekstu.

Ostatnio 1 wielką popularność wśród programistów zdobyły tzw. testy jednostkowe. Całość polega na pisaniu programów, które testują programy. Genialne w swojej prostocie. Zanim wrzucisz aktualizację na serwer produkcyjnych, testy sprawdzą, czy funkcja, która musi zawsze zwrócić jeden rekord, wyrzuca po zmianach trzy, czy operacje na datach nie zepsuły się po zabawach z lokalizacją, strefami czasowymi i tym podobne.

Możesz myśleć o takim teście jak o automatycznej kontroli jakości na taśmie produkcyjnej firmy oświetleniowej. Żarówki jadą sobie taśmą, są umieszczane w zasilanym gnieździe a fotorezystor „patrzy”, czy świeci. Świecące przechodzą test (w Pythonie sprawdzilibyśmy ten binarny stan metodą assertTrue), zepsute trafiają do kosza. W przypadku kodu zostalibyśmy poinformowani, że klasa Lightbulb nie inicjalizuje się zgodnie z naszym oczekiwaniem.

Nie będę jednak pisał o testach jednostkowych. Nie znam się na tym za dobrze, a właściwie to w ogóle.

Dehumanizacja i automatyzacja są dobre. Usuwają z procesu czynnik ludzi i przyspieszają wykonywanie testu. Są jednak chwile w których żaden assert nie podpowie Ci rozwiązania. Czasem przychodzi Ci pracować z kodem, który ma wielu ojców — niepiśmiennych alkoholików. W innym znów przypadku dwa plus dwa jest cztery i wychodzi cztery, ale nie wiesz czemu wychodzi Ci cztery w programie do rysowania kiedy wybierasz paletę kolorów.

Rzeczy mają tendencje do bycia w stanie „bez sensu”. Dobra, robię tu projekcje własnego życia, ale trochę tak jest. Co zrobić kiedy program do słuchania plików muzycznych odtwarza tylko satanistyczne piosenki, do tego wstecz? Satanistyczne piosenki wstecz mówią o miłości do bliźnich, zdrowej diecie i wstrzemięźliwości w wydawaniu opinii, co jest strasznie nudne i irytujące. 2

Czas na odpluskwianie z kaczuchą!

Tak, odpluskwianie z kaczuchą. Nie ma co robić min. Ci sami ludzie 3 dali nam GIMP-a, ksh, tcsh, system operacyjny Breezy Badger, akronimy rekurencyjne i inne cuda od których marketerom strzelają oczy.

Żeby wykonać rubberduck debugging (już Wam oszczędzę mojego potworka językowego) potrzebne są dwie rzeczy: problem i słuchacz. Słuchacza osadzamy w fotelu i opisujemy lub demonstrujemy nasz problem. W tym czasie słuchacz powinien się zamknąć i potakiwać niczym pławiąca się w wannie gumowa kaczka. Celem tego eksperymentu jest werbalizacja problemu, co często powoduje nagłe olśnienie.

Ręka do góry, kto odwrócił się zrozpaczony do kolegi w biurze i wypowiedział następujące słowa:

„Nie rozumiem. Mam formularz z obiektu, dodaję tekst, ale za każdym razem, gdy edytuję wcześniejszy wpis, dostaję błąd z IDID…”

Następnie, bez słowa wyjaśnienia, obracasz się do komputera i naprawiasz problem wstydząc się, że tak długo umykała Ci oczywistość.

Podobną metodę zaproponował kiedyś Scott Adams w jednej ze swoich książek (nie, nie będę sprawdzał tytułu). Był to jeden z jego testów na sensowność pomysłu: test śmiechu. Należy znaleźć kogoś, komu nie zależy na naszym dobru, ale jest na tyle leniwy by aktywnie nie szukać naszej zguby. Jeżeli po przedstawieniu naszego pomysłu, z możliwie wieloma detalami, nie zsunie się on pod stół ze śmiechu to są duże szanse, że nie jesteśmy zupełnie w odbycie z naszym pomysłem.

Często robię za takiego gościa słuchając pomysłów na startapy. Nie śmieję się jednak maniakalnie. Przekręcam delikatnie głowę na bok i pytam — „Serio?”. Jeżeli potrzebujecie kogoś takiego to jestem dostępny pod e-mailem.

To była dygresja. Wracając na chwilę do gumowych kaczek w pianie. Cenię sobie tę metodę bardziej niż inne. Wielu z nas widzi programistów w roli samotnych kowbojów. Przybywamy do kodu źródłowego opanowanego przez bandytów, wchodzimy do saloonu, wypijamy drinka z tego drogiego ekspresu do kawy, który zwykle jest w korporacjach posiadających kod opanowany przez bandytów, potem urządzamy strzelaninę i podbijamy serce sekretarki. Nie możemy jednak z nią zostać bo pociąg odjeżdża o 17:37 w kierunku zachodzącego słońca. 4

Mit ten jednak często powoduje, że siedzimy sfrustrowani, odrzucamy pomoc i pragniemy tylko bohaterskiej śmierci lub totalnego zwycięstwa. Wypłakanie się w ramię barmana, który nie słucha nas, metodycznie przecierając ladę lub szklankę, wydaje się być ponad nami.

„Widzisz szefie. Jesteśmy otoczeni. A ja mam tylko ten pas naboi. Do tego mają bazę w tej starej fortecy. Co tam było? Skład dynamitu… dynamitu…”

Gościnne odpluskwianie treści zapewniła Karolina. Obrazek ukradziony Wikipedii.

  1. relatywnie ostatnio
  2. Go! Go! Cywilizacjo Śmierci
  3. w sensie: nerdy
  4. Przynajmniej tak wygląda mój dzień pracy.

Temat postu optymalny pod kątem SEO.

Powinienem teraz siedzieć i obgryzać paznokcie. Niestety, obciąłem je. Higienę mam w kalendarzu wyznaczoną na weekend. Jutro powinienem odpalić projekt nad którym siedzę od pół roku. Lista rzeczy, które nie działają jak powinny jest dłuższa niż specyfikacja 1 dlatego też postanowiłem, że napiszę sobie notatkę.

Niestety, wszystkie rzeczy o których chcę napisać wymagają chwili pomyślunku. Postanowiłem, że zrobię to, co robią popularniejsze blogi — listę. Listę komiksów, które w jakiś sposób trafiają zwykle w moje niewyszukane gusta. Próbowałem nawet napisać coś przy każdym z kandydatów do Waszego czytnika RSS, ale postanowiłem, że dużo szybciej będzie skopiować kilka obrazków i dać linki.

Ta notka ma dokładnie jeden 1 meh. Meh jest jednostką tumiwisizmu. Obiecuję jednak, że wrócę z czymś sensownym zaraz po tym jak zarząd wyrwie mi nogi z dupy. Wyglegując się w szpitalnym łóżku będę miał czas popracować nad moim opus magnum.

StripField

Piotr Świdrek

Chatka Wuja Freda

ohmygod.

Optipess

Sticky Comics

INCIDENTAL COMICS

vontrompka

Głosy w mojej głowie

Przepraszam wszystkich autorów za użycie efektów ich ciężkiej pracy jako karmy do mojej prokrastynacji.

P.S. Marek Miller zaprosił mnie do współpracy przy swoim niezbyt tajnym projekcie. Dwumiesięcznik 2 będzie dostępny tylko w dobrych punktach muzycznych. Mam już faksymile do autografów.

  1. nie było specyfikacji, ha ha
  2. Czasemsięukazywacz? Nie mam pojęcia

Niepamięć



Punkt widzenia / punkt siedzenia

Perspektywa to ciekawa sprawa. Czasem zdroworozsądkowa obserwacja otaczającego nas świata daje zupełnie błędny obraz rzeczywistości.

Kiedy ludzie – w czasach przed Galileuszem i Kopernikiem – patrzyli na niebo i podziwiali pędzące przez sklepienie słońce, wiedzieli, że to ono się porusza względem ziemi. Ruch było widać gołym okiem, ziemia się nie poruszała. W tej obserwacji nie było nic złego; zły był punkt widzenia z którego przyszło nam doświadczać tej astronomicznej gonitwy.

Zostawmy jednak kosmos i przenieśmy się przed nasze biurko. Hurra, będzie znów o komputerach! Dokładniej: o pamięci.

Memento memory

„Memory is RAM.” – Moss, IT Crowd

W czasach komputerów ośmio- i szesnastobitowych ilość pamięci była zapisywana złotymi literami w reklamach. Co więcej – rozmiar dostępnej pamięci był często częścią nazwy komputera, że wspomnę tylko Commodore 64 (65536 bajtów) czy Atari 1024ST (1024 kiB).

W dalszych przykładach komputer-archeologii będę się posługiwał C64 – głównie dlatego, że mam jakieś tam kompetencje by mówić o jego budowie, a na dodatek jego prymitywny BASIC (wiele mogę odpuścić Microsoftowi, ale nie to) zmuszał każdego domorosłego programistę do zapoznania się z arkanami czarnej magii związanymi z zapisywaniem danych do pamięci celem wyduszenia z pudła choćby jednego pisku czy koloru.

Nie wchodząc w szczegóły możemy wyobrazić sobie pamięć Commodore jako serię 65536 pudełek, w które możemy wsadzić wartości od 0 do 255. Część tej pamięci była przeznaczona dla Ciebie, twórcy: mogłeś tam składać swoje dane, programy czy co tam akurat chciałeś. Część pamięci spełniała jednak specjalne zadanie i zapisywanie do niej informacji mogło modyfikować stan komputera oraz specjalizowanych układów scalonych. Najłatwiej będzie mi zademonstrować (tylko to pamiętam) jak działało bezpośrednie zapisywanie do pamięci odpowiedzialnej za tryb tekstowy.

Pamięć ekranu mieściła się pod adresem 1024 i zajmowała jeden kilobajt. Umieszczenie w niej wartości powodowało wyświetlenie znaku. Gdybym chciał napisać EMIL w górnym rogu ekranu i był samobójcą, musiałbym wydać cztery polecenia POKE (zapis wartości w komórce pamięci).

Koszmarne? Oczywiście. Demonstruje jednak sposób, w jaki dawaliśmy sobie radę z pamięcią: pamięć była lub jej nie było. Nie było współczesnych problemów wielozadaniowości – jeżeli pamięć się skończyła byłeś najczęściej w kanale analnym. System nie zajmował się „zarządzaniem pamięcią” tak jak ma to miejsce teraz.

Przewińmy do komputerów 16-bitowych, przy których można już mówić o „prawdziwych systemach operacyjnych”. Znaczyło to tyle, że chodzenie po pamięci i wkładanie tam swoich brudnych bajtów uznawano za faux pas – ale jak ze wszystkimi przewinieniami w etykiecie, tak i tu nie powstrzymało to nikogo przed pchaniem paluchów gdzie nie wypada.

Załóżmy jednak, że wszyscy byliśmy mądrzy i robiliśmy dobrze.

Sytuacja z przykładu o C64, gdzie pamięć pomiędzy X a Y była Twoja, nie mogła mieć już miejsca. Komputery miały różne konfiguracje, aplikacje chodzące w tle mogły już zająć kawałek pamięci. Gdybyś po prostu zapisywał dane na łapu-capu, mógłbyś trafić na jakąś witalną część i powiesić system. 1 Przyszedł czas żebrania: „Drogi komputerze kochany, potrzebuję z dwieście kilobajtów w jednym ciągu; chciałbym tam zapisywać informacje. Bardzo ładnie proszę!” System operacyjny rozważał Twoją prośbę i odpowiadał false, co oznaczało konieczność poinformowania użytkownika, że pamięci nie ma, lub dawał Ci wskaźnik do zarezerwowanej dla Ciebie pamięci, w której mogłeś sobie bezpiecznie buszować.

System teoretycznie wiedział, co się dzieje z pamięcią. Teoretycznie, gdyż nagminną sytuacją było obchodzenie żmudnego procesu przydzielania pamięci poprzez przekazywanie danych o zajętej pamięci między aplikacjami – bez informowania o tym systemu. Gdy program wyżebrał już pamięć, nie informował najczęściej systemu co z nią robi. Jeżeli inna część programu (a czasem inny program) miały mieć dostęp do tych samych danych, program po prostu podawał dalej adres pamięci, którą przydzielił mu system operacyjny.

Zilustruję to kiepską analogią: Wynajmujesz pokój hotelowy. Dostajesz klucze. Aby zaoszczędzić przekazujesz je innym znajomym i tak pakujecie się w kilka osób na krzywy ryj. Możesz spać spokojnie dopóki któryś z Twoich podchmielonych kompanów nie podpali firanek. Nie będziesz wiedział kto je podpalił, nie będziesz mógł się wyspać, a na dodatek wszystko jest na Twoje nazwisko.

Przekazywanie adresów było niezmiernie efektywne (stąd wydajność takich systemów jak AmigaOS) i tylko trochę bardziej niebezpieczne niż żonglowanie piłami spalinowymi.

Po raz pierwszy pamięć zaczyna być zasobem, z którym należy się liczyć. Czym więcej pamięci zostawało Ci po włączeniu komputera tym większy był Twój e-penis. 2 Czasem trzeba było wybierać: podkład z „Czarodziejek z Księżyca” 3 czy dodatkowy usprawniacz? Obserwowanie „belki” na której znajdował się stan pamięci stało się czymś naturalnym. Czym więcej pamięci było zajętej, tym więcej programów zostało uruchomionych. Proste.

Część w której Ziemia biegnie dookoła Słońca

Teraz dochodzę do momentu, który zrodził ten tekst: do czasów współczesnych.

Piotr zaktualizował system Wielki Śnieżny Kot na komputery z Cupertino. Zgodnie z przewidywaniami szybko zaczął marudzić w socjalsieci jak to Jobs znów go zrobił w męski narząd. Ponieważ nie znam się na współczesnych komputerach (jestem biednym posiadaczem PIII, który chodzi pod kontrolą darmowego systemu dla brudnych hipisów z łojotokiem) próbowałem podtrzymać go na duchu.

Próbowałem póki nie wyjawił mi powodu narzekania – jego system zajmuje bardzo dużo pamięci.

Powiedzmy sobie od razu: współczesne systemy operacyjne zajmują och-tak-wiele miejsca. Workbench 3.1 + dodatki + cukierki spokojnie mieścił się w 20 MiB. Teraz? DVD. Kiedyś system odpalał się na 128 kiB pamięci; teraz dranie chcą gigabajta żeby chociaż pełzał. Do tego kiedyś okna otwierały się szybciej, niż teraz.

(Trawa zieleńsza, kobiety piękniejsze i człowiek nie musiał się golić tak często.)

Mógłbym tu przytoczyć wiele argumentów tłumaczących, czemu tak się dzieje: że rozdzielczość niebotyczna, że protokoły sieciowe, że siedem tysięcy drukarek, że usługi, że komfort. To jednak rzecz na inną notkę.

„Dlaczego tyle pamięci zajęte‽”

Kiepska analogia numer dwa: Po latach ciężkiej pracy dorobiłeś się basenu. Basen ma cztery gigabajty 4, a Ty nalewasz wody tylko do kostek, żeby się górne partie nie zniszczyły.

W 2011 pamięć nieużyta jest pamięcią zmarnowaną. W przeciwieństwie do lat dziewięćdziesiątych większość komputerów ma dość pamięci, aby wczytać system operacyjny i kilka programów bez obciążania nawet połowy dostępnych zasobów. Co z resztą?

Resztą zajmuje się system operacyjny. Czasy, gdy byłeś panem swojej maszyny, skończyły się dawno temu. Przesiadłeś się z roweru do promu kosmicznego i płaczesz, że nie ma gdzie dobrze przykręcić dzwonka. Wolna pamięć jest używana jako pamięć podręczna 5, co znacząco przyspiesza działanie komputera.

Najgorsze, co można zrobić – i co zrobił Piotr – to zaufać wszelkiej maści ekspertom, którzy piszą w Internecie o pamięci! 6 Piotr zainstalował program, który „odzyskuje” pamięć od systemu operacyjnego.

Analogia numer trzy, kiepska jak poprzednie: Twoja willa ma własnego kucharza, który przygotowuje Ci obiad. Masz pięć garnków. Kucharz używa pięciu, dzięki czemu praca idzie mu wartko. Zatrudniasz więc gościa, który stoi nad kucharzem i co chwila zabiera mu dwa z nich, rzucając przez zęby „pańskie!”. Tak, masz przez większość czasu dwa puste garnki, ale kucharz nie robi dobrej roboty, a Ty płacisz jakiemuś idiocie, żeby go terroryzował.

Pomiędzy Commodore 64 i Twoim latopem z aluminium jest ogromna różnica. Pomysł, że mógłbyś ręcznie zarządzać wszystkimi aspektami systemu (w tym pamięcią) jest bzdurny. Obecnie Twój system zajmuje się nie tylko alokacją pamięci, ale także jej ochroną (program, który nie prosił o konkretny kawałek pamięci nie może do niego pisać), odpowiada za jej stronicowanie, losuje adresy tak, aby źli królewicze z Afryki nie zgadli, gdzie w pamięci uruchomi się następny program, śledzi zasoby tak, aby pamięć zajętą przez martwe programy dało się odzyskać. Tak, masz „mniej pamięci” niż kiedyś, ale nie musisz pływać w wodzie po kostki.

  1. Guru Meditation, BSoD
  2. e-penis jest aseksualny
  3. Team Amy Mizuno
  4. mówiłem, że kiepska?
  5. dlatego powinieneś „bezpiecznie usuwać” urządzenia USB przed wyjęciem: część danych może być nadal w pamięci, a nie na nośniku
  6. Busted

GNUMP3d: hasła, reverse-proxy

Aktualizacja bez głowy

Instalując wczoraj trochę nowych zabawek na domowym serwerze zauważyłem, że nowa wersja GNUMP3d nie posiada już dostępnej wcześniej autoryzacji. Wcześniejsze wersje takową posiadały, ale jak stwierdzili sami autorzy, kod osiągnął stan FUBAR i został całkowicie wycięty, jak przeżarta gangreną noga.

Podrapałem się po ryju i pomyślałem do siebie. Spodobało mi się i pomyślałem jeszcze raz. Wpisałem w Google tekst dostępny w domyślnym szablonie GNUMP3d – bam! – dostęp do tysięcy plików muzycznych, których właściciele nie zauważyli, że aktualizacja usunęła moduł autoryzacji i mają rozpięte rozporki.

To pierwsza nauka. Nie aktualizujcie oprogramowania na serwerach bez choćby szybkiego rzucenia okiem na ChangeLog.

Co zrobić, żeby się skryć za hasłem, jeśli system nie ma wbudowanego mechanizmu? Dwie rzeczy.

reverse-proxy

Proxy to ogólnie serwisy pośredniczące. Większość Zwykłych Użytkowników zna proxy jako to coś, co się wpisuje do przeglądarki, co przyśpiesza transfer, większość trolli zna proxy jako sposób na „ukrycie się”, co pozwala im być prawdziwymi wojownikami klawiatury.

Zasada działania jest prosta. W lokalnej (więc szybkiej) sieci znajduje się serwer, którego pytamy np. o Onet.pl, on znów patrzy w Internet, czy strona się mocno zmieniła od ostatniej wizyty i oddaje użytkownikowi część wiadomości bez ich pobrania.

Reverse-proxy działa na odwrotnej zasadzie, co jest najmniejszym zdziwieniem świata. Wyobraźmy sobie, że mamy na naszym serwerze dwie czy trzy usługi, które generują HTML (czyli da się je badać przeglądarką), a które znajdują się na portach, które nie są dostępne z różnych powodów. Mamy więc np. gnump3d odpalone na porcie :8888 i transmission-daemon odpalone na porcie :9091. Konfigurujemy reverse-proxy tak, aby odpowiadało na żądania z portu :80 (czyli standardowego) i serwowało nam informacje z usług, które są ukryte za firewallem. Tak więc jeśli piszemy w przeglądarce music.fuse.pl, to żądanie trafia do daemona HTTP na moim domowym serwerze, reverse-proxy przesyła je „do tyłu” do 127.0.0.1:8888, odbiera wynik i oddaje znów na :80. Tada.

Kluczowy do zrozumienia całości jest ten oto schemat: 1

BASIC AUTH

Teraz dostęp do autoryzacji. Najprostszym sposobem jest użycie metody autoryzacji po HTTP zwanej BASIC AUTH. To nic innego jak dodanie do nagłówków żądania informacji o użytkowniku i haśle. Nie jest to kryptograficzny Everest, jeżeli nie robimy reverse-proxy dla SSL, to poślemy swoje hasło w czystym tekście. Natomiast działa wszędzie i działa zawsze.

Część, w której robi się copy-paste

Ponieważ nie umiem już Apache2, wkleję konfigurację dla lighttpd.

$HTTP["host"] == "music.fuse.pl" {
  auth.backend = "plain"
  auth.backend.plain.userfile = "/SCIEŻKA/DO/PLIKU"
  auth.require = ( "/" =>
   (
    "method" => "basic",
    "realm" => "Password protected area",
    "require" => "user=XYZ"
   )
  )
proxy.balance = "round-robin"
proxy.debug = 1
  proxy.server  = ( 
        "" => ( 
                ( "host" => "127.0.0.1", "port" => "8888" )
        ) 
  )
}

W miejsce ścieżki do pliku podstawiamy własny plik w formacie

user:hasło

W require możemy zawęzić listę użytkowników, jeżeli używamy tego samego pliku z hasłami do kilku autoryzacji.

Ponowne uruchomienie serwera i już jesteście gotowi. Sprawdźcie też, czy macie załadowane odpowiednie moduły w głównej konfiguracji lighttpd (mod_proxy, mod_auth).

Kurde load-balance

Głupio byłoby nie wspomnieć. Taka konfiguracja może służyć też load-balancingowi, czyli rozkładaniu ruchu i obciążenia na kilka maszyn. Gdybym miał w domu dwa serwery z tą samą muzyką, odpalił na nich GNUMP3d i wskazał oba w sekcji proxy.server, to ruch byłby przekazywany na przemian 2 to do jednego, to do drugiego, co w teorii zmniejszyłby obciążenie.

Kawa mi się skończyła.
„Notka podczas jednej kawy™” może nastąpić ponownie bez ostrzeżenia!

  1. lubię i nie umiem rysować, so sue me
  2. lub zgodnie z wybranym algorytmem

Spinaczem w kosmos



Motorower Komar na stację dysków do C64

Pamiętacie ten stary dowcip?

Idzie miastowy przez górską wioskę i spotyka bacę. Miastowy widzi, że baca coś trzyma i zainteresowany pyta:

– A co tam sprzedajecie baco?

– Psa sprzedaję.

– Drogo?

– Milion.

– Ale kto wam kupi psa za milion – stuka się w głowę miastowy i skręca na szlak.

Kilka godzin później miastowy wraca tą samą ścieżką z gór i znów napotyka bacę, pyta więc:

– I co, baco, sprzedaliście?

– Sprzedałem.

– A za ile?

– Za milion.

– Za milion‽

– Tak, wymieniłem się z sąsiadem na dwa koty po pięćset tysięcy.

Poza światem żartów z kaset „Kabaretu Masztalskiego” większość wymian nie jest tak arytmetycznie doskonała. Dajemy to, co mamy, za to, czego potrzebujemy. W życiu codziennym nie zastanawiamy się nad ekonomią barteru; czy dwa kawałki pizzy teraz są warte soku pomarańczowego po obiedzie? Trzeba policzyć 2/8 z cenny pizzy do ceny soku – nikt tego nie robi. Jeżeli sok jest tańszy to trudno; po tabasco chce się pić.

W 2005 roku Kyle MacDonald miał czerwony spinacz i pomysł. Pomysł prosty jak spinacz w rękach zdenerwowanego pracownika biurowego: wymienić go na coś innego i zobaczyć dokąd to doprowadzi. Po półtora roku zabawy w barter MacDonald stał się posiadaczem dwupiętrowego domu. Pomiędzy spinaczem a domem wszedł w posiadanie i wymienił między innymi: wieczór z Alice Cooperem, kontrakt nagraniowy, rolę w filmie i wycieczkę. Cała droga od spinacza do domu jest opisana na stronie Wikipedii.

Inspirujące? Szalone? Fart? Niepotrzebne skreślić.

Kosmos: ostateczna granica

Sukces akcji przyniósł oczywiście naśladowców i nie ma w tym niczego niezwykłego; wizja zupy z gwoździa kusi. Wśród naśladowców natknąłem się na jeden pomysł, który trafił w moje serce: Anthony Adams chce polecieć w kosmos.

Zaczął od zabawkowego modelu statku kosmicznego, który wymienił na spację 1 z klawiatury pioniera tej zabawy, Kyle’a. Obecnie jest w posiadaniu prawa do przelotu 727, który opadając osiąga stan podobny do braku grawitacji.

Podróż w kosmos ma służyć nie tylko osiągnięciu stanu nieważkości – jest to misja edukacyjna, której ostatecznym celem jest przygotowanie materiałów dla przyszłych zdobywców kosmosu. Zdjęcia, filmy z podróży i przygotowań oraz zestawy edukacyjne dla setki szkół. 2

Zaciekawiony poprosiłem Anthony’ego o udzielenie odpowiedź na kilka pytań.

EOB: Nie mogłeś wybrać lepszego czas na ujawnienie swojego projektu. NASA właśnie zakończyła program lotów przy użyciu promów kosmicznych, co wywołało smutek wśród kochającego naukę nerdomu. Czy cięcia w programie kosmicznym dały Ci impuls do wdrożenia swojego planu?

AA: Myślałem o zrobieniu tego bez względu na działania NASA; czułem, że nie ma dużego zainteresowania w edukacji naukowej i kosmicznej. Dodatkowo, kiedy dowiedziałem się o ludziach wysyłających kamery HD w stratosferę 3, wiedziałem, że muszę coś zrobić aby załatwić podobny ekwipunek dla każdej ze szkół w USA (a może i poza Stanami). Opracowałem więc program nauczania i złożyłem stronę One Toy Spaceship jako zagrywkę PR, która wyśle mnie w kosmos i pozowli dostarczyć kamery do szkół. Jestem rozczarowany cięciami w NASA, ale jest to także szansa na zmianę kierunku w NASA, jak i szansa dla prywatnych przedsiębiorstw, które mogą podjąć prace i rozwinąć biznes związany z podróżami i eksploracją kosmosu.

EOB: Czy rozważałeś już przygotowania do lotu? Masz zamiar rozszerzyć swoja wiedzę z astronomii i dziedzin pokrewnych tak, aby wycisnąć jak najwięcej z przyszłej podróży? Czy ktoś złożył Ci ofertę pomocy w tym projekcie? (hm, w domyśle było że jednostki naukowe, ohłel)

AA: Tak, rozszerzam swoją wiedzę o kosmosie, astronomii, etc. ile się da. Nikt nie wystąpił oficjalnie z ofertą bycia moim mentorem, ale chciałbym spędzić więcej czasu z astronautami. Ale to dobre pytanie – być może spróbuję skontaktować się z kilkoma osobami, które mogłyby być moimi mentorami.

EOB: Rozumiem, że Twoim celem jest rozbudzenie zainteresowania kosmosem w dzieciach. Czy sam byłeś zainspirowany ludźmi takimi jak Gagarin czy Buzz? Czy wydaje Ci się, że możemy rozbudzić miłość do nauki i podboju kosmosu, która została zasiana w poprzednich generacjach lądowaniem na Księżycu?

AA: Jest tak wiele inspirujących osób w moim życiu. Miałem okazję spędzić trochę czas z Scottem Parazynskym, jedyną osobą, która wspięła się na Everest i była członkiem załogi IIS; jego opowieść była niesamowita. Uważam, że aby kogoś zainspirować potrzebne są dwie rzeczy, musisz im pokazać coś niesamowitego i podarować im ziarnko nadziei, że osiągnięcie tego jest możliwe – że oni też mogą zrobić coś takiego, lub nawet lepszego. Mam nadzieję, że dzięki przekazaniu szkołom tych „kosmicznych zestawów” 4 więcej uczniów zostanie zainspirowanych, a na ich ścieżce życia pojawi się też badanie kosmosu.

EOB: Gdzie możemy znaleźć Cię w Internecie i jak możemy pomóc?

AA: Możecie śledzić misję pod adresem OneToySpaceship.com, możecie pokazać tę stronę przyjaciołom, pohandlować ze mną lub skontaktować mnie z ludźmi, którzy chcieliby pohandlować. Możecie też pomóc zasponorować “kosmiczne zestawy”. 5

Z mojej strony pozostaje tylko życzyć Anthony’emu udanego lotu. :-)

  1. ang. space, przestrzeń
  2. Niestety, tylko tych w US
  3. oryginalnie near-space
  4. duh, kant brein
  5. space exploration kits, no nie mamy lepszego tłumaczenia, serio ;-) 

Nazbierasz kluczy i będziesz woźnym

Przez Internet przetoczył się jeden z tych kilkudniowych skandali, które rozpalają umysły ogniem fajerwerków. Absolwentka szkoły średniej oblała egzamin z matematyki i zrobiła to, co w dobie dostępu do Internetu robi każdy: opublikowała swoje żale. Nie na Tumblerze – na stronach portalu Gazety Wyborczej. Internet wymierzył sprawiedliwość szybko: w komentarzach pokpiliśmy sobie z durnej nastolatki, ktoś zrobił infografikę o ściślakach i humanistach, ktoś znalazł błędy w jej liście. Zawodowy bloger zebrał darmową karmę. Sam też wyciągnąłem moje podręczne widły i pochodnię, aby móc godnie dołączyć się do linczu.

Dzień później poczułem ukłucie sumienia. Bo ja, proszę państwa, też jestem niewyedukowanym głupcem.

Czy list tej młodej osoby był głupi, egoistyczny i demonstrował wszystkie przywary z których należy publicznie szydzić? Tak, tak i tak. Czy można się spodziewać czegoś innego po osiemnastolatce? Nie, w ogóle. Czy my byliśmy mniejszymi bufonami? Skądże, ale lubimy tak o sobie myśleć.

To jest szablonowy przykład strzelania do posłańca. Winimy papierek lakmusowy za pH roztworu.

Nad współczesnymi problemami edukacji debatują głowy, które mają więcej zwojów niż moja, a ja – posiadając niewielkie doświadczenie w zdobywaniu wiedzy w szkole – nie będę się podejmował analiz spisywanych na kolanie, przy piwie. Chciałem tylko skrobnąć słowo do tych, którzy są teraz uczniami. 1

Tak, szkoła jest do dupy. Mówię Wam to ja, facet, który wyleciał z wielu instytucji edukacyjnych. Będziecie się uczyć w pocie czoła o wodniczkach, wydobyciu węgla na Śląsku, kto wielkim poetą był i że kąt do płaszczyzny wyciętej przez dwie proste; poza nielicznymi wyjątkami większość tej wiedzy nie przyda Wam się w „życiu codziennym”. Macie rację kompletną i jesteście w kompletnym błędzie. Może się Wam wydawać, że jedno wyklucza drugie, ale życie nauczy Was, że to tylko jeden z łatwiejszych paradoksów tak zwanej „dorosłości”.

Mając naście lat nie jesteście w stanie ocenić, co będzie Wam potrzebne. Podpowiem Wam – wszystko. I nie chcę ruszać tu nawet tego spróchniałego memu o humanistach, którzy nie potrafią policzyć raty kredytu. Życie rozpościera się dalej niż Wasze zainteresowania, i – choć te najłatwiej jest doskonalić – szybko zrozumiecie, że bycie dobrym w jednym temacie jest niemożliwe bez choćby pobieżnej znajomości innych dziedzin.

Możecie myśleć, że szkoła to skostniałe miejsce w którym każą się Wam uczyć na pamięć rzeczy zbytecznych, że nie rozwija, że nauczyciele dziady. Znów, kompletna racja i sam chciałbym zobaczyć tę szkołę marzeń z tymi nauczycielami wyciętymi wprost ze „Stowarzyszenia umarłych poetów”. Nie rozumiecie jednak pewnej rzeczy – szkoła, jak inne instytucje, odbija się w lustrze społeczeństwa. Szkoła jest taka, bo taki jest świat. To nie jest optymistyczna wizja. Szkoła, nawet słaba, powinna dać Wam kilka rzeczy: wymusić na Was robienie rzeczy na czas, których normalnie byście nie zrobili. Ja muszę chodzić na spotkania. Płyniemy tą samą łódką. Dać Wam narzędzia niezbędne do poradzenia sobie w świecie. Nauczyć Was, że większość ludzi to buce i jak nawigować w świecie społecznych interakcji.

Jak wspominałem wcześniej – byłem nieukiem. Wzorcem nieuka i bumelanta, przysparzającym wstyd rodzinie, wywołującym załamywanie rąk nauczycieli. W czwartej klasie nie byłem na żadnej lekcji historii. W piątej klasie… nie pamiętam nawet piątej klasy. Szkoła była nudna i posępna, a na dworze boisko, a w domu komputer. Wychodzisz na ósmą do szkoły, witasz się w szatni z kolegami, wracasz do pustego domu na dziewiątą i masz cały dzień dla siebie. Marzenie każdego dzieciaka, prawda?

Kiedy się ocknąłem z tej przygody miałem 19 lat, moja wiedza o komputerach zamykała się w świecie (martwej już) Amigi. Przestałem grać w piłkę i miłość do kopanej przeniosłem na kibolską chuligankę (co musiało wyglądać przecudnie – pięćdziesiąt kilo masy we fleku odwróconym na lewą stronę). Byłem tutaj dlatego, że postanowiłem ustalać zasady gry bez wiedzy o grze, którą prowadzę.

Jeżeli myślisz, że to nic strasznego, bo chyba cała ta gra skończyła się dla mnie dobrze, to znów masz rację – i jesteś totalnym głupcem.

Miałem po prostu szczęście trafić do grona, które składało się z ludzi inspirujących, zabawnych, ludzi, którzy wiedzieli co to wodniczka i opowiadali mi o generale Pattonie przy wódce. Wstyd mi było być takim głupcem. Kolejne lata spędziłem ucząc się pisać, liczyć i mówić. Do dziś dnia muszę wracać do wiedzy na poziomie licealnym w tym czy innym temacie. I nie czuję się z tym źle, czuję się z tym wspaniale.

Jeżeli ktoś dziś, za darmo, poświęca Ci czas i chce Cię przekazać wiedzę – to bierz ją. Całą: tę dobrą, tę złą, wszystko. Przyszłość dopiero przyłoży filtr wyciskając z ciebie człowieka. Nie daj się zwabić syreniemu śpiewowi opisujących cię jako „zdolnego, ale leniwego”. To nie jest komplement. To znaczy, że jesteś leniwy. Kropka.

Argument, że humaniście nauki ścisłe – lub ściślakowi humanistyczne – nie są potrzebne w ogóle jest jak argument, że piłkarzowi z pola nie są potrzebne ręce i starczą mu nogi. To nie muszą być bardzo silne ręce; wystarczy, że pozwalają biec i utrzymać balans.

To jedyny czas, kiedy możesz się uczyć bezkarnie. Później będziesz się uczył dwa razy ciężej, a do tego czynsz, kredyt, bezsenne noce. Zrób to dla mnie: idź, naucz się. Nie mogę znieść myśli, że świat ma więcej takich durniów jak ja.

PS. możesz teraz śledzić moje brednie na Google Plus! Chwilowo wstrzymuję karmienie innych sołszalłebów swoim bełkotem. Można poprosić o zapkę via e-mail w kontakcie.

  1. zakładam, że to promil czytelników tego blożka; może podeślecie rodzeństwu linka?

Personal Janice

Gotyckie domówki obsysają, perkele. – Znany Blogger, Nowa Platforma Społecznościowa

Dziś będzie historia o tym, że ludzie w swoim circkle-jekru czują się najlepiej.

Obiecałem sobie pisać jeden na wpół poważny tekst tygodniowo, ale jak zwykle skłamałem. Nasiąknięty alkoholem opiszę tu jedną sytuację. Anegdotę przytoczę. O przepaści między Romeo i Julią, o truciznach.

Przyjaciel miał plan. Plan był prosty: zaprosić na imprezę ludzi z „innego
towarzystwa” żebyśmy zobaczyli, że zranieni krwawimy tak samo. Tylko bez elementów S&M,
metaforycznie. Przybył gentlemen, fan rowerów i m’lady, gotka.

Zgodnie z naturą takich eksperymentów powstała mieszanina niejednorodna, która wytrąciła parę na fotele w końcu pokoju podczas gdy my – główni animatorzy – rozprawialiśmy o częściach, algorytmach i rzyganiu. Rzeczach traktowanych priorytetowo przed dwudziestoparolatków.

Kiedy tak dryfowaliśmy coraz dalej od siebie, organizator postanowił wykazać się przysłowiową wręcz polską gościnnością. Przycupnął przy gotce i jął rozprawiać o nowej płycie Depeche Mode, choć wiemy, że lubi tylko toruński black metal i japońskie porno.

Siedziałem w głębokim fotelu na środku pokoju, co pozwalało mi obserwować sytuację na obu
frontach. Niestety, otumaniony używkami, byłem niemy. W moim własnym kosmosie nikt nie mógł usłyszeć mojego krzyku.

Po lewo przyjaciel skłonił gotkę do przesłuchania najciekawszego utworu z najnowszej płyty Depeche Mode. Po prawo osoba bardziej świadoma trójwymiarowości otaczającego nas świata poruszała myszką pod batutę siedzącego za nią administratora. A mówił on:

– Do góry, do góry, tu, PgDwn, PgDwn, tu. Pod „em”

Zerkałem na lewo, gospodarz podnosi się celem puszczenia utworu.

Zerkam na prawo, lock&load! Administrator zawołał – „Jest!” – odwrócił się do reszty ludzi i powtórzył – „Jest. Czołówka z The Muppet Show”. Na pierwsze dźwięki muzyki wszyscy poderwali się na równe nogi i zaśpiewali:

„It’s time to play the music / it’s time to light the lights / it’s time to meet The Muppets on the Muppet Show tonight”.

Nigdy więcej nie widziałem naszych gości.


Przyszłość

Dzieci są naszą przyszłością, o ile ich nie powstrzymamy

Ludzie często chwalą mnie za zdolność tłumaczenia skomplikowanych zagadnień informatycznych w przystępny sposób. Jest to dla mnie jeden z najmilszych komplementów, który potwierdza słowa Eisteina – „jeśli nie możesz czegoś wytłumaczyć prostymi słowami, to znaczy, że się na tym nie znasz tak dobrze, jak myślałeś”. Moje zdolności wyszukiwania analogii między światem bramek logicznych, a światem nielogicznych homowyprostowanych są jak pancerny kot na wrotkach, karmiony majonezem. Tylko lepsze.

Miałem wielki plan napisania serii tekstów o programowaniu przeznaczonych dla ludzi, którzy nie są głupi, ale nie posiadają prawa jazdy na prowadzenie komputerów po infostradzie. Plan rozpadł się na kawałki kiedy wreszcie usiadłem z kartką żeby wypisać zagadnienia. Okazało się, że próba wytłumaczenia jednej rzeczy przywołuje dwie następne, a te znów kolejne. Sam talent do opowiadania o technice nie przekłada się na zdolność do kompleksowego opisania problemu tak, aby nowo nabyte zdolności wynikały ze zrozumienia tematu, a nie zapamiętania że X robi X, bo.

Zacząłem przekonywać sam siebie, że dogłębna wiedza nie jest potrzebna. Ludzie traktują komputery jak narzędzia. Tu się wkłada, tam naciska, tu wychodzi śłitaśna focia. Próba tłumaczenia stdio i stderr to nic innego jak godzinny wykład o tym dlaczego dichlorodifluorometan występuje pod postacią cieczy w instalacjach chłodniczych komuś, kto sięga po piwo do lodówki.

Tylko, czy ja nie chcę uczyć budowania lodówek? I komu potrzebna taka wiedza?

Zadałem sobie pytanie jak ja – nieuk i dyletant – wszedłem w posiadanie takiej wiedzy? Odpowiedź nie przyniosła mi ulgi. Urodziłem się w idealnym czasie, aby stać się komputerowym wyjadaczem. I nie wiem, czy dziś można posadzić ośmiolatka i zaczarować go kursorem migającym pod napisem READY■.

Komputer domowy, który stał w wielu pokojach obecnych trzydziestolatków był urządzeniem nieskomplikowanym, kiedy porównamy go do czegokolwiek, co uznajemy teraz za komputer. To jedna rzecz. Drugą rzeczą, która z perspektywy czasu wydaje się nie do przecenienia – każdy ośmiobitowiec po włączeniu mówił: „Programuj mnie, jestem gotowy”. Człowiek mógł zostać programistą niemal przez przypadek. W Bajtku publikowano kody źródłowe prostych gier. Nie lubiłeś Kaśki? Wszystkie wystąpienia wyrazu „smok” w przepisywanej właśnie grze tekstowej zamieniałeś na „Kaśka” i czułeś się jak najsprytniejszy dzieciak po tej stronie ulicy.

[![C64 love](https://fuse.pl/beton/wp-content/uploads/2011/06/love.png “love”)](https://fuse.pl/beton/wp-content/uploads/2011/06/love.png)

Jak uczyć młodych ludzi komputerologii na rozum, a nie na pamięć?

Nadal mogę myśleć tylko o językach logopodobnych. [LOGO](http://en.wikipedia.org/wiki/Logo_(programming_language było (jest?) świetnym językiem dydaktycznym, zawierało wszystkie ważne elementy dorosłych języków takie jak pętle, warunki i zmienne jednocześnie nagradzając dziecko tańczącym na ekranie żółwiem rysującym proste figury geometryczne.
REPEAT 4 [FD 10 LEFT 90]

Kiedy już nasz młody padawan patrząc na tę linię zobaczy definicję pętli, blok, dwie funkcje i parametry to zrozumie, że możemy opisać kwadrat jako „cztery proste o równej długości spotykające się pod kątem 90 stopni” i będzie na prostej drodze do niebkła 1.

Mimo mojej fascynacji zdaję sobie sprawę, że trzeba iść z duchem czasu i poszukać czegoś równie dobrego jak LOGO, ale ze współczesnym skrętem. Po dniu szukania i instalowaniu różnych języków programowania „dla dzieci” stwierdzam, że jedynym godnym następcą 2 jest toolkit Shoes.

Shoes jest biblioteką dostępną dla języka Ruby, która pozwala na łatwe budowanie UI. Zobaczcie przykład „zegarka”, a zrozumiecie.

Shoes.app do
   @time = title "0:00"
   every 1 do
     @time.replace(Time.now.strftime("%I:%M %p"[/ref] # 12-hour time
     #@time.replace(Time.now.strftime("%H:%M"[/ref] # 24-hour time
   end
end

Patrząc na The Shoebox (strona z przykładami użycia Shoes) nie mogę się oprzeć wrażeniu, że znalazłem idealną kombinację edukacyjną. Pod spodem Ruby, obok Gemsy, na górze Shoes. Może już nie będziemy pisać gry tekstowej o przygodach smoka 3, ale reszta pozostaje bez zmian. Z tą różnicą, że teraz możesz wysłać e-maila z gratulacjami ukończenia gry, albo opublikować rekordy na własnej stronie portalu społecznościowego. Piękno tego całego rozwiązania jest w tym, że jako wprowadzający w świat komputerów możesz sam wybrać tempo nauki i nie jesteś sztucznie ograniczony przez „język edukacyjny”. LOGO nie używa zdobyczy ostatnich dwudziestu lat.

Dlaczego w ogóle o tym piszę? Nie pamiętam, czy wspominałem, ale znudziło mnie marudzenie na obecny świat i przeganianie dzieci z mojego trawnika. Zamiast biadolić, że nie będzie następnego pokolenia komputerogłupoli, bo teraz wszyscy mają telefony, gdzie za przyjemność programowania płaci się \$99, a na Kaśkę wrzucać nie można, bo moralne wytyczne sklepu zabraniają 4. Chcę coś zrobić. Będę głównie zagrzewał Was do boju, bo dzieci nie posiadam. Może kiedyś rzucę się na ten projekt serii artykułów.

Praca u podstaw, koleżanki i koledzy. Tylko to spowoduje, że za dwadzieścia lat będzie dla nas wycinek świata, gdzie komputery będą miały otwieraną obudowę, a grę o Smoku 5 będzie można przepisać bez obawy o naruszenie patentu i praw autorskich.

  1. programista jest stale w niebkle, jedną nogą w niebie, drugą w piekle
  2. biorąc oczywiście pod uwagę moje wymogi, tj. brak wizualnych edytorów, „prawdziwość” języka i haczyk, który pozwoli wciągnąć młodego programistę do niebkła
  3. Kaśki
  4. Tak, wiem, że Android i tak dalej, to tylko ilustracja ogólnej sytuacji. I wiem, że można bez płacenia programować. Sio.
  5. Na serio to o Kaśce

Nie idź do pracy

Idea jakoby ludzie uczyli się na cudzych błędach jest bzdurą. Jak inaczej możemy wytłumaczyć kulturę popularną, muzykę biesiadną i karmienie się kiełbasą wprost z przyczepy kempingowej zamienionej na restaurację?

Kiedy widzimy projekt rozpadający się na kawałki nie myślimy o błędach popełnionych przez autorów. Jako istoty uprawiające nieustanną projekcję własnych wad na osoby trzecie zgadujemy, że całość skończyła się fiaskiem tylko i wyłącznie z powodów głupoty i niedostatków wykonawców.

Gdybyśmy my to robili, to byśmy! Oj, takie projekty to my z kuzynem, po pijaku, maluchem 4 km do najbliższego nocnego, a jak koleżanka wtedy rzygała.

Ta niesamowita zdolność do ignorowania cudzych porażek jest darem dla niewielkiego promila ludzi, który odnieśli sukcesy wbrew przewidywaniom, oraz przekleństwem setek ludzi, którzy przywitali się z gąską tylko po to, aby spłacać raty za ogródek do końca swoich dni.

Siedem lat i trzy miesiące temu rozmawiałem z Pawłem Tkaczykiem o sensie zakładania firmy. Wyłożył mi szczegóły, procedury. Byłem tak bezczelny, że napisałem nawet do niejakiego Grahama i wyżaliłem się na system ubezpieczeń społecznych w krajach byłego bloku sowieckiego. Odpisał coś, ale nie pamiętam już detali. Ostatecznie przekonała mnie była dziewczyna, której nie podobało się, że „tyle pracuję za takie grosze” i że z pewnością uzbrojony w talent mogę zrobić więcej spędzając przy okazji więcej czasu z nią.

Ponieważ jestem w trakcie budowania nowej firmy (o radości) pomyślałem, że dobrze byłoby napisać tekst o tym, że firmy zakładać nie warto. Wbrew temu, co mówią ci na tych konferencjach ludzie piszący wtyczki do Twittera. Częściej niż rzadziej jest to droga przez mękę, która skończy się załamaniem nerwowym i bilansem, którego nie chciałaby Grecja (normalizując do długu na obywatela).

Nie zakładaj firmy.

Nie zakładaj firmy, bo ktoś

Założyłem firmę żeby być częściej w domu z eks. To był świetny pomysł. Rozstaliśmy się trzy miesiące później. Ponieważ planowaliśmy poważne, dorosłe życie zostałem z serwerem, laptopem, bielizną, torbą w którą mogę zmieścić wszystko prócz serwera oraz budżetem w wysokości dwóch tysięcy nowych polskich złotych. Spędziłem tydzień uszczuplając ten budżet śpiąc na podłodze u offtzy, pijąc wina Sofia i oglądając Gwiezdne Wojny.

Nigdy nie zakładaj firmy tylko dlatego, że ktoś ci radzi. Nie czujesz, że masz plan – nie realizuj cudzego. Ci sami ludzie, którzy dają ci rady o firmie, mówią, że dobrze wyglądasz w golfie albo jesteś wytrawnym kochankiem. Ludzie robią cię w balona dla własnej wygody. Pieprz ludzi.

Nie jesteś genialny

Nie ma nic gorszego niż opinia Emila o Emilu. Popadasz w przesadną krytykę tylko po to, aby rozpłynąć się nad swoimi zdolnościami chwilę później. No, może masz krzywy ryj, ale na tych komputerach to się znasz. Jeden, dwa projekciki i będziesz pływał jak pączek w maśle. Piszesz kod z szybkością błyskawicy. Jesteś bystry i w ogóle.

Jeżeli chodzi o doświadczenie w sprzedawaniu, no, w piątej klasie popchnąłeś jeden numer gazetki szkolnej „Kulfon”.

Arogancja. Myślisz, że będąc dobrym wyciskaczem bitów możesz od ręki zostać równie genialnym biznesmenem. Rzeczywistość szybko zdejmuje rękawiczki, aby pokazać ci twoje prawdziwe miejsce w kolejce do koryta. Twoje umowy są gówno warte, twoje spotkania z klientami są żenujące, bo jako introwertyk i nerd z nadania nie lubisz spotykać się z obcymi ludźmi. Nagle staje się to twoim obowiązkiem. Nie tylko musisz rozmawiać z obcymi, musisz ich przekonać i nie dać się wycisnąć. Ktoś z doświadczeniem pyta cię o metodę wyceny. Jak to: metodę wyceny? Myślę, że jest tyle warte. Facet w krawacie, który miał być przecież tylko przecinkiem na umowie, patrzy na ciebie z litością.

Bierzesz więc na siebie za dużo pracy za za mało pieniędzy, bo jesteś aroganckim sukinsynem.

Nie zakładaj firmy, jeśli myślisz, że pobijesz wszystkich bo formatujesz dobrze dokumenty. Gość sprzedający ubezpieczenia od drzwi do drzwi jest pewnie lepszym sprzedawcą niż ty. Nie zakładaj firmy jeśli myślisz, że talent w branży to wszystko, co wystarczy.

Kochajmy się jak bracia, liczmy się jak stereotypowi reprezentanci judaizmu

Ręka do góry: kto ma uzdolnionych przyjaciół? Opuście ręce, wiem, że jesteście moimi przyjaciółmi. Pierwsza myśl, która rodzi się w głowie przyszłego milionera to zebranie wesołej gromady bliskich osób i zaproszenie ich do współpracy. Znacie się jak nikt, trzymaliście im głowy nad kiblem, jecie bez obrzydzenia jednym widelcem. Kto, jak nie oni?

Do pierwszego niezapłaconego rachunku. Do pierwszego zajebanego terminu. Do pierwszej kłótni o to, kto zawinił.

Wiecie, jak ciężko jest iść do przyjaciela i powiedzieć mu, żeby spierdalał? Że kosztował miesiąc, trzy miesiące pracy i kupę pieniędzy? Prędzej czy później będziesz musiał, nie dlatego, że zadajesz się z leserami. Taka jest natura pracy zawodowej. Pewnie można nakreślić warunki współpracy, zawrzeć umowy, ale mówimy o ludziach, którzy są twoją rodziną z wyboru. Ci, którzy nie wpadają na imprezę, bo mają zjazd nie oddadzą też projektu. I zamiast współczucia będziesz odczuwał nienawiść i żal.

Nie zakładaj firmy, jeśli masz zamiar położyć jej ciężar na barkach przyjaciół.

Pieniądze

Nie zakładaj firmy bez pieniędzy. Historia pucybuta jest tym właśnie, historią. Nie jesteś pucybutem w Nowym Jorku. Jesteś płatnikiem składki zdrowotnej, ubezpieczenia, kosztów infrastruktury, podatku dochodowego i VAT. To pole na fakturze określające termin płatności będzie na początku wyznaczało datę od której możesz skomleć o pieniądze. Policz ile będzie cię kosztowało życie i opłaty, pomnóż przez trzy i dodaj przynajmniej dwadzieścia procent. Nie oszukuj się, że możesz przeżyć na ryżu i jajkach póki ktoś nie zdecyduje ci się zapłacić.

Rozkręcanie firmy wiąże się z ciężką pracą i stresem. Nie ma niczego bardziej demobilizującego jak praca po 16 h dziennie i wizja kolejnego woreczka ryżu z TESCO na kolację. Wiem, że mitologia o tym jak ciężko nam było jest potrzebna jako mit założycielski. Musisz się zastanowić, co wolisz: bardzo dobrą historię o bohaterskim programiście, który wbrew przeciwnościom losu, nago w śniegu, czy też chcesz zbudować firmę, której katastrofa nie jest wpisana w twoją rację żywnościową. „Wciąż o Ikarach głoszą, choć doleciał tylko Dedal” – że tak pojadę podstawówką.

Nie zakładaj firmy oglądając Gwiezdne Wojny na podłodze u offtzy.

Produkt

Jak dobrze jest mieć produkt. Coś, co możesz zapakować i zepchnąć. Wszyscy chcemy być Artystami, wszyscy chcemy wkładać cząstkę siebie w to, co robimy, ale to luksus na jaki mogą sobie pozwolić nieliczni. Dowolna rzecz, która podlega łatwej replikacji i daje się sprzedać za niewielką cenę przyniesie ci więcej pieniędzy niż zaczynanie od zera dla sztuki. Możesz się nienawidzić, że robisz ten szablon dziesiąty raz, że ten system jest stary i potrzebuje aktualizacji. Zapominasz jednak o tym, że jesteś dobry dlatego, że jesteś pragmatykiem. Widzisz mniejsze części, które składają się na większe części.

Klienci mało kiedy docenią twój wkład. To układ binarny: zgadza się z zamówieniem lub nie. Kiedy już oni, a nie ty, będą przesiadywać w poczekalni na spotkanie zostanie ci dana możliwość robienia wszystkiego po swojemu. Wtedy użyjesz szablonu po raz jedenasty, bo jesteś pragmatykiem. W domu napiszesz jednoaktówkę i odegracie ją z przyjaciółmi, którzy nie mają ci niczego za złe, bo nie pokłóciliście się o pieniądze.

Nie otwieraj firmy, jeśli myślisz, że to będzie ujście dla twojej kreatywności.

Klienci

Klienci nie są twoimi przyjaciółmi tak jak przyjaciele nie są twoimi pracownikami. Facet z budynku ze szkła nakarmi cię i napoi, a ty powiesz, że to łatwe, że nie ma problemu, że będzie jutro choć jutro jest sobota. Właśnie oddałeś pół umowy i wolny dzień, który pozwoli ci nie oszaleć ze zmęczenia za sułtańskie danie i kufel rozcieńczonego piwa. Wychodzi gdzieś 29 PLN. Jesteś najtańszą dziwką w okolicy.

Nie zakładaj firmy jeżeli jesteś najtańszą dziwką w okolicy.

Apollo Creed nie żyje

Wiesz dlaczego Apollo Creed zginął w czwartej części bokserskiej epopei? Nie wiedział kiedy się poddać. Czasem nadchodzi moment, w którym sens dalszej walki rozumieją tylko ludzie ubrani w patriotyczne krótkie spodenki. Kiedy kolejny miesiąc wita cię tylko złymi wiadomościami potrzeba czegoś więcej niż montażu z „Eye of the Tiger”. Podczas prowadzenia firmy bardzo łatwo zapędzić się w róg, z którego ciężko wyjść. Zawieszenie lub zamknięcie firmy nie jest znakiem słabości. Jeżeli twój projekt ma sens, a ty masz dalej siłę – próbuj. Pamiętaj jednak, że urzędy i usługodawcy nie rozumieją twojej wizji, a nawet im to zwisa.

Czyli? Do końca życia na etacie?

Uważam, że każdy powinien spróbować prowadzenia własnej firmy. Nie dlatego, że to najlepsza droga do sukcesu. Dlatego, że to jeden z papierków lakmusowych dający lepszy obraz własnych umiejętności niż jednoosobowa komisja złożona z ciebie. Nie wierz jednak propagatorom Jedynej Słusznej Ścieżki. Wiele z tego, co czytałem o prowadzeniu firmy to szarlataneria i magiczne myślenie. Całą branża pompująca ideę jakoby własna firma była jedyną drogą do prawdziwego szczęścia w kapitalizmie dzielę na trzy grupy: grupę ludzi, którzy odnieśli sukces i nie potrzebują konkurencji, grupę ludzi, którzy sukcesu nie odnieśli, natomiast głoszą sukces grupy pierwszej do grupy trzeciej, która chce być jak grupa pierwsza.

Nie zakładaj firmy lub zakładaj. Jestem facetem, który ma zainstalowanego Wordpressa, nie znakiem nakazu.


Bitcoin: anarchy in the portfel

![PLN-BitCoin](https://fuse.pl/beton/wp-content/uploads/2011/05/pln.png “PLN-BitCoin”)

Money makes the world go round

Zadymione knajpy, detektywi będący na bakier z prawem i procedurami, kobiety z upiętymi włosami, whisky i walka na pięści. Noir. Dorzućmy do tego mordercze androidy. Blade Runner, SF noir. A co powiecie na ludzi, którzy tworzą własną walutę i ekonomię używając zaawansowanej kryptografii, matematyki i technologii peer-to-peer? To Łódź w 2011, moja kuchnia.

Bitcoin to projekt, którego celem jest stworzenie alternatywnej waluty, zdecentralizowanej i pozbawionej kilku problemów związanych z walutą tradycyjną.

Jak?

Jeżeli brałeś kiedyś udział w projekcie distributed.net i używałeś narzędzi kryptograficznych takich jak GPG/PGP to wiesz już wszystko o stronie technicznej projektu.

„Monety” w Bitcoin powstają w wyniku przetwarzania skomplikowanego algorytmu matematycznego. Każdy, kto chce wspomóc projekt może odpalić w swoim systemie oprogramowanie klienckie, które zajmie się rozwiązywaniem problemu. Kiedy problem zostaje rozwiązany system zostaje poinformowany o tym fakcie, a „monety” powstałe w tym procesie stają się rozpoznawalne dla uczestników.

Algorytm został opracowany tak, aby uzyskanie wyniku nie było procesem trywialnym. Ogranicza to możliwość „dorobienia się” na posiadaniu farmy serwerów. Koszt uzyskania „monety” (po obecnym kursie) znacząco przewyższa jej wartość.

Kiedy już mamy swoje pieniądze możemy używać ich do zakupu towarów, usług, przekazać jako darowiznę lub wymienić w kantorach. Transakcja między dwoma podmiotami jest analogiczna do podpisu elektronicznego. Z każdym „adresem” czy też „portfelem” użytkownika powiązany jest klucz publiczny. Jeżeli podpiszę część swoich zasobów kluczem publicznym sprzedawcy pieniądze przechodzą na jego własność.

Wszystkie transakcje są rejestrowane w systemie, można je nawet podglądać na żywo. Pomaga to wyeliminować możliwości dwukrotnego użycia tego samego zestawu monet. Pobieranie opłat za transakcję jest fakultatywne i zależy od konfiguracji danego serwera, którego używasz do transmisji informacji o „przelewie”.

Jedną z najciekawszych rzeczy jest odgórna blokada „dodruku pieniędzy”. Algorytm może wytworzyć tylko 21 milionów monet, tak więc ich wartość nie będzie obniżana przez zwiększanie nakładu.

Po co i komu?

Widzę wasze miny. Tak, blożek instaluje taki plugin żebym widział. 1 Wasze czoła są zmarszczone i próbujecie rozwiązać zagadkę: po co to i komu? Oczywistą grupą odbiorców są anarchokapitaliści, użytkownicy Linuksa unikający płacenia podatków oraz dorabiający do pensji handlem narkotykami. W dziewięciu na dziesięć przypadków to ta sama osoba.

Bitcoin pozwala na zachowanie anonimowości, nie jest zależny od banków centralnych i rządów. Nie dla banków podbierających forsę Wikileaks, nie dla tłumaczenia się partnerowi z przelewu na akcję archiwizacji czarno-białych filmów pornograficznych dla przyszłych pokoleń.

Jaka jest przyszłość tego projektu? Chyba nikt, łącznie z autorami, nie jest pewien. W przeciwieństwie do waluty, którą zarządzają państwa, BitCoins nie jest oparte na zasobach naturalnych. 2 Wartość BitCoins powstaje w wyniku obrotu nią (tj. chęci przyjmowania „monety” za usługi i wydawania na usługi).

Nie jestem ekonomistą.

To, że mam kiepskie poczucie humoru wynika z innych czynników nie związanych z pracą w sektorze finansowym. Może to wszystko jest bzdurą na resorach. Może za pięć lat nie podpiszesz swoim kluczem prywatnym aktu własności domu. Z pewnością nikt nie nakręci filmu o napadzie na bank gdzie w klimaktycznej scenie 3 zamaskowani bandyci uciekają z bardzo małą torbą zawierającą kartę SD. Biedny wujek Scrooge nie będzie mógł zanurkować w swoim skarbcu pełnym twardych dysków, zupełna bzdura.

Jest tylko jeden wskaźnik, który daje mi nadzieję, że ten (lub podobny) projekt ma sens. Rozlegają się już pomruki rządzących o delegalizacji takich systemów. Wszyscy wiemy jakimi sukcesami mogą się pochwalić służby, które poświęcają czas na walkę z P2P.

Źródła:

Strona BitCoin
Artykuł na stronie EFF
Najniebezpieczniejszy projekt na świecie 4

  1. Weź się uczesz, ziom
  2. „to obietnica wypłacenia równowartości w złocie pod warunkiem, że nikt nie poprosi” – że z pamięci dam linijkę włożoną w usta bankiera z „Making Money”
  3. mam wrażenie, że właśnie zmyśliłem to słowo. Oh, studnia
  4. zagramaniczne blogery lubią pisać seo-linkbajtowe nagłówki, nie?

PanCVfaust

Ostatnio miałem wątpliwą przyjemność czytania CV potencjalnych stażystów. Przez trzy lata nie przykładałem ręki do rekrutacji, ale widzę, że w tym temacie niewiele się zmieniło. Zmęczony lekturą postanowiłem, że napiszę kilka zdań do narybku w branży. Nie są to oczywiście rady pomocne przy zdobywaniu pracy w “prawdziwej korporacji”.

Comic Sans znaczy bez żartów

Zacznijmy od czegoś, co nie ma praktycznie znaczenia, póki nie trafisz na kogoś takiego jak ja. Smaczki. Wysłanie mi dokumentu w .docx znaczy, że aplikując na techniczne stanowisko jesteś zbyt leniwy, by kliknąć jeszcze jeden przycisk i wygenerować PDF-a lub zbyt niekompetentny, by zrozumieć, że nie każdy komputer przychodzi z pakietem Office.

Comic Sans. “Formatowanie spacją”. Orgia fontów. To wszystko mówi mi, że siorbiesz herbatę i obcinasz paznokcie na spotkaniach. Twój dokument jest obrzydliwy i ty jesteś obrzydliwy.

Te, ziom, gdzie masz stronę?

Zgadnijcie ile CV miało linka do strony zgłaszającego akces? Na około 30 zgłoszeń, niech policzę: przenieść dwa, średnia, odległość między cząsteczkami gazu, plus siedem. Tak, dokładnie zero. Ani jeden z ślących CV na “stanowisko komputerowe” nie uznał za rzecz wartą uwagi posiadania strony.

“Ale Emil” — powiecie — “nie każdy musi mieć stronę!”

Nie musi. Tylko ja już tłumaczę, prosto i z mostu. Jak czytam twoje nazwisko to są wielkie szanse, że nie będę go wpisywał do Google.

Bo.

Nie uważam, że “googlanie za pracownikiem” lub “sprawdzanie Facebooka na obecność fotek z najebek” jest czymś, czym powinienem się zajmować podczas rekrutacji. Po pierwsze są tysiące Janów Zwykłych i Ew Pospolitych. Szansa, że trafię na kogoś, kto nosi twoje imię i nazwisko jest zbyt duża żeby informacja tak pozyskana miała jakąś wartość. Po drugie popieram najebki i nie uważam żeby twoje prywatne życie było moją troską, póki robisz to, co masz w kontrakcie.

Gdyby tylko ktoś wynalazł jakiś uniwersalny sposób identyfikacji położenia zasobów w Internecie. Pomyśl, mógłbyś tam umieścić inne takowe wskaźniki i ja bym się dowiedział o forum, które moderujesz, może blognotkę przeczytał, może odbił się do galerii fotek, nie wiem. Słyszałem, że klikanie w 2011 to wznoszący się trend.

A, tak. Domena. Serio, te kilka złoty. Wiesz jak się czyta CV z adnotacją by odpowiadać na adres plonacypenis666@wp.pl? To oczywiście przesada, ale nie aż tak wielka. Kup sobie domenę. Wczoraj.

Ted, the Generic Guy

Ukradnę nomenklaturę Scotta Adamsa w śródtytule, ale tak, nie odróżniam was i to wasza wina.

Wszyscy jesteśmy strasznie nudnymi typami. Trzeba się z tym pogodzić. Gdyby umieścić kamery w losowo wybranych domach z różnych warstw społecznych okazałoby się, że zawsze jest jakaś “Rodzina Kiepskich” i zawsze jest piwo “Harnaś”, nawet jeśli to indyjskie kino alternatywne i Daniels. Trzeba zjeść, prawie każdy drapie się po dupie, bawi się telefonem na kiblu i chrapie, a w niedzielny ranek na kanapie jest tak samo dobrze prezesowi jak i Henrykowi Losowemu.

Tyle wiem, nie wiedziałem natomiast, że zadaniem CV jest uwypuklenie tego jak bardzo nudny jesteś. Ludzie prowadzący “szkolenia z pisania CV” powinni dostać po dwieście batów za uczenie ludzi dodawania rubryki “zainteresowania”. Bo tak, piszesz, że piłka nożna. Ale co ”piłka nożna”? Grasz amatorsko? Przygotowujesz oprawę na mecze? Jesteś w nabojce? Pracujesz z dziećmi w szkółce piłkarskiej? “Fotografia cyfrowa”. Nie no, świetnie. Gdybyś umieścił odnośnik do jakiejś galerii, albo do artykułu o soczewkach, który napisałeś. Cholera, wezmę odnośnik do dobrego trollowania w sprawie twojej ulubionej marki.

“Komputery”? Chcesz pracować z komputerami i piszesz mi, że interesują cię komputery? W restauracji zamawiasz z pewnością potrawę, pijesz tylko napoje. Napisz “dla frajdy programuję sobie klon UNIX-a na Z80”, masz moją uwagę. Napisz, że najbardziej lubisz pisać takie małe skrypty w Bashu, albo pochwal się encyklopedyczną wiedzą o kartach graficznych. Może kręcisz dla frajdy recenzje telefonów na YT? Założę się, że jest jedna rzecz, która rozpala twój umysł i jak ją wciskasz za “interesuję się komputerami, piłką nożną i długimi spacerami po plaży” to sam sobie robisz kuku.

Więcej bezwartościowych informacji

Składasz papiery do działu, który zajmuje się X. Fantastycznie byłoby, gdybyś wskazał jakieś doświadczenie z X. Dlaczego muszę przeczytać historię twojego życia, o tym jak piąłeś się po drabinie działu marketingu w Castoramie by potem otworzyć własny sklep rybny, na którego zapleczu odkryłeś talent do X? Mogę więcej informacji o tym, co będziesz robił dla mnie, a mniej informacji o tym co robiłeś i nie ma dla mnie znaczenia? Ty myślisz “jestem pracowity, od pierwszej pracy w fabryce zegarków, którą podjąłem w 1887”, ja myślę “o kurwa, znów dwanaście punktów z których muszę wyłowić to, co ma znaczenie”.

Jeżeli nie masz zawodowego doświadczenia z X — wezmę prywatne. Robiłeś stronę dla kota i X sprawiał problemy? To doświadczenie. Dostałeś plakietkę “sprzedawca miesiąca”? Jak śnieg w 2003. Nikt nie pamięta, nikogo nie interesuje, nie jest do niczego potrzebne.

A najlepiej

Najlepiej mnie nie słuchać, z tego prostego powodu, że mam bardzo małe doświadczenie w byciu petentem. 1 To pewnie kupa stresu i prawie automatyczne działanie. Cóż, nie mnie oceniać cudze strategie, zwłaszcza po odniesieniu tylu “własnych sukcesów”. Musisz pamiętać, że jest różnica między posadą w banku, w którym pracujesz w jednym z działów, a małą lub średnią firmą, gdzie będzie cię rekrutował taki gościu z pryszczami, który buduje dystrybucje Linuksa w ramach przerwy śniadaniowej.

Najlepszą strategią jaką możesz przyjąć na rynku pracy jest budowanie własnego zaplecza, tak abyś to nie ty słał CV, a firma dopytywała się o ciebie. Jeśli ktoś pyta o kogoś kompetentnego i pada twoje nazwisko to masz automatyczną przewagę nad każdym CV, które wyląduje na biurku rekrutującego.

Najlepiej najlepiej, zupełnie najlepiej jest czasem zagrać va bank. Nie ślij CV. Wyślij program, który wygeneruje PDF-a, wyślij haiku o rosie na trawie i statycznym linkowaniu, zrób pastisz cytatu z popularnego kawałka popkultury, który udowadnia, że jesteś tym, kogo szukają. Daj odnośnik do profilu na GitHubie. Wyślij ISO z własną dystrybucją, umieść projekty na pulpicie. Jestem pewien, że masz więcej pomysłów na lans niż ja o piątej nad ranem.

Pamiętaj też, że lans to sztuka. Bardzo łatwo przekroczyć linię pomiędzy interesującym człowiekiem, a napompowanym bucem. Na szczęście dla ciebie napompowany buc nadal ma większe szanse na pracę niż ktoś, kto śle CV.docx.

PS. biorę pierwszą pensję jeśli dostałeś pracę dzięki tym “poradą”.
PPS. no kurekta, nie ma edytorów o piątej zero dziewięć

  1. CV składałem dwa razy, raz jako wymóg formalny i podkładkę pod inwestycję w firmie, drugi raz do Allegro

Odwaga

Odwaga to wiedza o tym, czego się bać trzeba, a czego nie.

Jest trzecia trzydzieści nad ranem. Naprawiam właśnie nienaprawialne. Montuję siódme koło do samochodu bez silnika. Nie dlatego, że ma to jakiś sens, tylko dlatego, że kiedyś komuś zabrakło odwagi. Nie mitycznej odwagi, która pozwala bohaterom stawać do walki z potworami, nie heroizmu, który zakrywa dłońmi oczy wyobraźni i pozwala nam iść z bagnetami na czołgi. Zwykłej, codziennej odwagi żeby powiedzieć “He’s dead, Jim”.

Szybkie życie, szybkie żarcie, szybki seks i rapid development.

Mamy narzędzia, które pozwalają nam zbudować prototyp szybciej, niż potrafimy wymówić “Partia Prawdziwych Programistów Prowadzi Projekt Poprzez Prototypowanie. Pomyśleli: Pieniądze, Perspektywy”. Problem w tym, że prototyp przestaje być prototypem, a zaczyna być produktem. No, nie jest to problem w świecie, gdzie określenia takie jak refaktoryzacja i piwotowanie nie mają żadnych negatywnych konotacji. Przetłumaczę z języku lęgłydż na nasz:

Refaktoryzacja, zwana popularnie refucktoryzacją. Działania mające na celu użycie młotka (z laserowym naprowadzaniem) celem wbijania klocków w kształcie gwiazdy w otwory przeznaczone na koła. Refaktoryzacja jest związana z iteracją, nazywamy to refaktoryzowaniem rafaktoryzacji lub w słowach hydraulika “tu uszczelniłem, a teraz tam cieknie. Dajcie więcej spoiwa.”

Piwotowanie, próba obrócenia tragicznej sytuacji wynikającej z braku rozeznania w zupełnie nową tragedię, która mieści się bardziej w obecnych trendach.

Co z tą odwagą?

Gdybym, będąc dużo młodszym i bardziej włochatym człowiekiem, miał jej więcej, mógłbym powiedzieć, że nie ma już co naprawiać niektórych rzeczy: że czas pozwolić zejść z tego świata tej klasie, tej bibliotece, temu projektowi. Że respiracja, że warzywo. Wystarczało powiedzieć: “Hej, wiecie, nauczyliśmy się tyle reanimując denata, że mamy już wiedzę o całej logice, o wszystkich pułapkach i możemy to zrobić lepiej, a przynajmniej tak żeby dało się tym zarządzać”. Zdarza się, że stoisz wtedy przed zdesperowanym PM-em, który jak w scenie z kiepskiego filmu pada ze łzami w oczach nad trupem i próbuje go cucić, robi mu sztuczne oddychanie i masuje klatkę piersiową ignorując zupełnie fakt, że to prosektorium, a serce pływa razem z mózgiem w słojach obok.

Przykład z życia: miałem za zadanie dopisać do systemu dodatkowy moduł. Wchodzą pieniążki i daty, wchodzą parametry, wychodzą dokumenty. Całość była skomplikowana, jak to zawsze jest, gdy dotyka się pieniędzy, a całą matematykę dyktują jakieś zapisy w prawie. Nie ma za wiele miejsca na stwierdzenie, że “w sumie jest dobrze, myli się tylko o jeden dzień i kilka złotych, ship it”.

Odbyło się spotkanie, potem spotkanie, bo zapomniałem co było na pierwszym (pamiętajcie, 4h spotkania jest równie efektywne co wypicie butelki wina, z tym że picie wina jest zabawne i tańsze – ale jeżeli chodzi o transfer wiedzy wychodzi tak samo), potem dostałem jakieś wydruki z paragrafami i podpunktami, zasiadłem do pracy. Zrobiłem pierwszy z trzech podmodułów i byłem z siebie bardzo dumny. Wszystko działało. Niestety, następne dwa okazały się drogą przez mękę: to ja nie rozumiałem, to mi źle wytłumaczono, to znów czegoś zapomniałem, a to się okazało, że prawo inaczej definiuje dni wolne od pracy niż ja (poniedziałek, wtorek, czwartek i sobota). Po pół roku robiłem wszystko żeby do tego nie zaglądać mimo ponagleń klienta. Doszło do tego że robiłem kilkugodzinne spacery z nagraniami ze spotkania, aby znaleźć gdzieś tę magiczną dźwignię, która pozwoli mi obrócić całość zwisającą z if()ów, magicznych wyjątków i // po dodaniu jeden działa jeśli miesiąc ma 30 dni

Projekt wyrył w moim sercu i umyśle piętno. Czułem się jak Frodo Baggins, niosący ciężar ponad ludzkie wyobrażenie. Rozumieli mnie tylko inni programiści-gollumowie. Ludzie przy wódce mówili o zdradzających żonach, dzieciach, które płaczą, a ja nieustannie “Myślicie, że macie źle? Miesiąc temu nie wiedziałem, że nie zaczynam liczyć jeśli pierwsza płatność wypada w sobotę”.

W grudniu podpaliłem repozytorium. W połowie miesiąca zdobyłem się na odwagę by sięgnąć po papier i narysować kwadraciki i strzałki. 22 grudnia miałem dane, które mogłem wyrzucić printem na terminal. 27 miałem podstawowy dokument. Na początku stycznia dałem system do testów i wrócił z adnotacją, że myli się o złotówkę i coś. Załamany poświęciłem dwa dni na liczenie na kartce. Okazało się, że mój kod liczył dobrze, klient się pomylił. Garbage in, garbage out.

Wszystko, cała ta walka, wynikała z tego, że miałem coś, co troszkę działało. Troszkę, ale mogłem się tego uczepić. Przecież pierwszy krok działał dobrze, to znaczy, że wiem co robię. Tu tylko poprawię, tam zmienię, będzie dobrze. Pierwszy krok jest dobrze i już działa. Jest dobrze. Wiem, że się spóźniam z oddaniem, ale przecież niedawno się dowiedziałem, że nie przewidziałem, ale teraz dopiszę na górze, a potem zmienię w dół.

Trzeba wiedzieć, kiedy przestać naprawiać i zrobić dobrze. I mieć odwagę, dużo odwagi. I cierpliwych klientów. I przyjaciół, którzy będą znosić twoje anegdoty.

No kurekta + wino = nie zwracamy za bilety. EDIT: Shot podesłał patch. Chwała i potęga na wieki.


Déjà vu

Jeśli wybierzecie mnie na króla tego kraju 1 mogę Wam obiecać dwie rzeczy, których sensu jestem absolutnie pewien. Pierwszą jest rozwiązanie klubów związanych z zawodową piłką i struktur ją wspomagających. Za zaoszczędzone pieniądze kupimy cośtam. Nawet kilka cośtamów, znajcie łaskę pańską.

Drugim będzie zawieszenie obchodów święta Kwietniowych Głupców. Obchodzenie święta żartu i komicznej ściemy w kraju, gdzie jedynym osiągnięciem architektonicznym jest betonowy Jezus, gdzie debata polityczna toczy się dookoła Ad Procul Tui Domus Negro Ico 2, kraju dwóch biegów: wstecznego i luzu, nie ma sensu.

Ryby nie mają słowa na wodę (w ogóle są z tego znane, że dobrze smakują i mają mało słów na cokolwiek) więc Polacy nie powinni mieć osobnego słowa na dzień, w którym są robieni w wała. Mamy już poniedziałek, wtorek, środę, czwartek, piątek i niedzielę. W sobotę też nie jest dobrze, ale można się w spokoju napić.

Déjà vu Aprilis.

Miałem w planie kilka żartów, ale zostałem przebity przez rzeczywistość. Wyrażam więc żal, smutek i zgrzytam zębami.

  1. kampania wyborcza z wyprzedzeniem
  2. dog latin na “A u Was biją Murzynów”

Jedną nogą na platformie, drugą nogą w trumnie

![Burza na morzu](https://fuse.pl/beton/wp-content/uploads/2011/03/platforma.jpg “platforma”)

Stojąc na ramionach gigantów

Słynna metafora o staniu na ramionach gigantów opisuje naturę inwencji, która nie zachodzi w próżni. Dzisiejszy wynalazek czy odkrycie naukowe jest możliwe dzięki zakumulowanej wiedzy przeszłych pokoleń. Przekładając to powiedzenie na nasze podwórko otrzymujemy dwa znaczenia, jedno zgodne z ogólnym zrozumieniem przesłania (wzorce projektowe, metodologia) i drugie, które wymaga lekkiej modyfikacji i po zmianie brzmi następująco: “stojąc na platformie gigantów”.

Róbta co chceta. Reszta jest wymieniona w TOS.

“Zbudujcie, a przyjdą. Zostawcie wiadro z farbą, a pomalują.” — tak mniej więcej wygląda rozwój popularnych projektów webowych. Brak API to faux pas. Kto nie mashapuje ten ma brud za paznokciami. Można wysunąć nieśmiałą tezę, że niektóre projekty nie osiągnęłyby dzisiejszej popularności, gdyby nie łatwy dostęp do danych przez ustandaryzowany protokół.

Czym projekt popularniejszy, tym więcej developerów grzeje się w odbitym blasku. Niektórzy budują własne małe (lub większe) biznesy w oparciu o żywiciela. Protokooperacyjna symbioza trwa tak długo, aż operator platformy nie staje się duży. Duży i niedożywiony.

Patrzę na Twittera. Przez ostatnie lata klient Twittera powstał chyba na wszystkie platformy, które mają dość pamięci aby wysłać i odebrać dane po HTTP. Aktualizacje statusów z użyciem C64 to najnowszy hipsterski trend. Wszystko było dobrze, programiści trzymali się za ręce, chodzili boso po plaży, jelenie ryczały do zachodów słońca. Wreszcie, jak to w związku, strony rozpoczęły testowanie limitów. Szybko okazało się, że “spodnie w związku” nosi właściciel platformy, który po kilku próbach spieniężenia jego API powiedział, że poligamia go już mocno zmęczyła i spróbuje związku z jedną aplikacją, własną. Która to aplikacja może mieć dostęp do kilku metod na wyłączność. Taki handicap.

Patrzę na mobilny ekosystem Apple. Konkretnie na ostatnie zmiany w temacie subskrypcji i dzielenia się dochodami. Pada teza, że to produkty Apple, dzięki swojej popularności, przynoszą klientów wydawnictwom, ale prawie nikt nie stawia tezy, że to aplikacje i cyfrowa prasa sprzedaje urządzenia kalifornijskich multimiliarderów. I czuję żal wydawców, ale nie zdają sobie oni chyba sprawy, że kiedy masz już założony stryczek, a ksiądz kończy modlitwę nie ma już wiele czasu na składanie apelacji.

Tabakiera dla nosa, czy nos dla tabakiery? To zależy, czy właściciel nosa jest uzależniony.

Anegdota: byłem kiedyś na spotkaniu, gdzie próbowano połączyć ruch open source z anarchizem. To jedna z tych pułapek: parówki są dobre, ale nie chcesz widzieć jak powstają. 1 Końcowy produkt jest smakowity, ale pisanie programów czy tworzenie platform zwykle nie ma nic wspólnego z wolnością. Dyktatura jest bardzo efektywnym systemem. Ktoś musi mieć możliwość pieprznięcia ręką w stół.

Martwi mnie wymuszona marketingowo fragmentacja 2 i pewna niefrasobliwość twórców. Brakuje mi oderwania produktu od platformy. Czuję, że powtarzamy lata osiemdziesiąte. A szło nam tak dobrze. Wszystko zaczęło się od technologicznej zupy pierwotnej, w której rodziły się i umierały pierwsze domowe komputery. Ze względu na mały potencjał i kompletną niszowość przenośność danych była przecinkiem na wielkim planie rozwoju. C64 nie wyświetało obrazków z Atari, PC nie czytał dyskietek Amigi, Mac miał kosmiczny system plików, który wymagał specjalnej troski. Potem powolutku, powolutku, drogą naturalnej selekcji, udało nam się coś ustalić.

Siedzimy sobie w trzy osoby, trzy laptopy, trzy systemy operacyjne. Możemy się wymieniać danymi bez większych problemów. Mamy wspólne protokoły, dekodery, kodeki. Czasem jest to najniższy denominator (VFAT na pamięciach flash), ale jakoś to się kręci.

Próbowałem dla zabawy zebrać “najlepsze” teksty z blożka i opakować je w coś, co pozwoliłoby rozdać je czytelnikom. No, jest ePub, ale ze wsparciem jest różnie. PDF teoretycznie odczyta się wszędzie, ale co z rozmiarami ekranu? Dystrybucja cyfrowa narzuca na mnie kolejne ograniczenia, a czasem jest niemożliwa ze względu na możliwości techniczne (cyfrowa dystrybucja w Amazonie nie wspiera polskich znaków diakrytycznych). Mogę śmiało powiedzieć, że jestem całkiem kompetentnym gościem jeżeli chodzi o komputery, ale ilość zmiennych i niekompatybilnych systemów zmusiła mnie ostatecznie do podjęcia męskiej decyzji: pieprzyć to.

Jestem oczywiście w komfortowej sytuacji, że nie muszę. Gdyby w grę wchodził czynnik ekonomiczny to prawdopodobnie wybrałbym najpopularniejszą, czy też przynoszącą największe dochody, platformę. I niby nie ma problemu, bo zwycięzcy zwykle piszą historię.

Ale. Jest we mnie ta kropla pryszczerstwa i nitka swetra. Ta, która martwi się, że zmiana w sposobie w jaki zwykły użytkownik używa komputera doprowadzi do ograniczenia dostępu do kultury. Każdej kultury, tej z dużej i tej z małej.

“Nasz” dyktat się skończył. Komputery nie są już zabawkami w rękach gości, którzy żyją i oddychają ich problemami. Firmy po dwudziestu latach walki z nami o różne rzeczy widzą nową, świetlaną przyszłość. Wmówiłem sobie, że zobaczę czas w którym będę krok od twórcy, a twórca krok od moich pieniędzy. Czy nie będzie świetnie pozbyć się tego piątego koła u wozu? Tego wydawcy, dystrybutora, hej! świat jest nasz. Dziś wygląda na to, że zamieniliśmy jedno na drugie. Do tego ten nowy jest dyktatorem i z chęcią sprzeda ci specjalne okulary do czytania jego książki.

Kult aplikacji

Sieć opakowana w małe pudełka po 128px i sprzedawana na raty. 3 Gdzieś udało się dyktatorom platform przekonać ludzi, że dużo lepiej zainwestować we “własną aplikację” niż w dobrą mobilną wersję strony.

Często jedyną wartością dodaną jest możliwość wskazania ikony i powiedzenia “To my!”. Na salonach należy bywać, bo kto nie bywa ten nie rozdaje wizytówek. W przypadku pudełkowania webu płacimy za to psuciem naturalnego środowiska (czy aplikacja Gazety X może podlinkować do aplikacji Bronikowski.com lub w drugą stronę? A co jeśli jedna z nich jest płatna? Niedostępna na platformie?) i zezwoleniem na kontrolę własnych treści.

Wreszcie możesz uczciwie powiedzieć, że kupujesz Playboy.app dla artykułów.

To wideo nie jest dostępne na terenie Twojego kraju

Mieć, czy być? Najlepiej to i to. Jak? Nie mam pojęcia. Jedyne, co mi przychodzi do głowy to edukacja użytkowników i technologiczny agnostycyzm. Dobre wzorce. Technologiczne rozwiązania. Lepsze prawo.

Okresu w którym zwycięzcy podzielą łupy nie unikniemy, naszym modus operandi powinno być skrócenie czasu rządów lokalnych książąt i baronów do minimum. Niech Hari Seldon będzie dumny!

Wykazują się niespotykaną nonszalancją puszczam tekst bez redakcji. Eri jest zajęta, a ja postanowiłem mieć pierwszy wolny weekend w 2011. Tekst leży dwa dni i mógł trafić na stronę lub do śmietnika. Najwyżej oddam Wam za abonament.

Fotografia na licencji CC, autor Mike Braid

  1. “Gdyby rzeźnie miały szklane ściany wszyscy bylibyśmy wegetarianami” — Paul McCartney
  2. powiedział użytkownik Androida, c’nie
  3. Chyba oczywiste jest, że nie piszę tu o grach i aplikacjach, które mają jakiś powód do bycia aplikacją?

Dema, intra, magia, Amiga

Yay, demoscene!

![demoscene](https://fuse.pl/beton/wp-content/uploads/2011/02/tG-yay-demoscene.png “tG!-yay-demoscene”)

Plan był prosty. Zebrać kilka ulubionych dem, dopisać do nich krótki komentarz i dodać linki do YouTube. Dochodzi wpół do trzeciej nad ranem, mam z pół setki dem i nie wiem jakich kryteriów użyć, żeby zostało ich mniej. Pójdę na żywioł i będę pisał tak długo, aż mi się nie znudzi.

The Black Lotus

TBL. Co można napisać o TBL? To jedna z najważniejszych grup na amigowej scenie. The Black Lotus służyło nam do zaginania użytkowników PC-ta, bo może oni mieli Quake, akcelerowaną grafikę i Windows 95, ale my mieliśmy “Captured Dreams”, o którym muzyk grupy Plastic powiedział kiedyś, że byłby to temat jego śmiertelnego zejścia, gdyby zdecydował się na samobójstwo przez przedawkowanie narkotyków.

Lata mijają, a TBL nadal wydaje dema. “Magia”, “Starstruck” czy “Rain” to produkcje, które wyciskają z biednej Amigi czwarte poty.

Scoopex

Kolejna grupa z historią sięgającą homo erectus. Ich niektóre produkcje (“Glory Stars”) mogą być starsze, niż moi czytelnicy. Ponieważ jestem “nastolatkiem lat dziewięćdziesiątych”, moimi ulubionymi demami są ich późniejsze dokonania: intro “1000%” (jedno z pierwszych wpisujących się w trend “zobaczymy, ile możemy wcisnąć w 64k”) i demo “Alien2”.

Floppy (AKA Flopi)

Chyba najważniejsza polska grupa w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych. Zig, Def, Revisq, X-Ceed, Madd, Mustafa, Maq: pierwsza liga demoscenowa. Przez lata wyprodukowali wiele dem, które zapisały się w historii demosceny. Ponieważ jest to moja lista debestof, muszę wybrać: “Datablade 2”, intro “Encore” i “Nadia”.

Pamiętajcie, you get what you deserve.

Potion

Historia jakich wiele, “spotyka się dwóch wybitnie utalentowanych gości i…”. W tym przypadku powstaje Potion. 1 Grupa napędzana przez kodera (choć Maveyowi bardziej należy się tytuł programisty, bo prócz matmy znał też system) i Skipa, jedynego chyba muzyka na świecie, który nauczył się programować, żeby móc napisać własne narzędzia do generowania sampli i mowy.

Do dziś pamiętam demonstracje generatora tekstur autorstwa Maveya. Po skompilowaniu binarka zajmowała około półtora kilobajta i potrafiła dane długości setek bajtów zamienić w gotową teksturę. Mózg wypadł mi przez ucho.

Gush”, “Gift” i ostateczny nokaut wszystkiego, co się rusza, “Planet Potion”.

Zawsze oszukuję się, że maczałem palce w sukcesie Potion sprzedając Skipowi w bardzo okazyjnej cenie moją kartę z PowerPC.

Encore

Kolejny duet. MDW i Caro. Dwójka najmilszych facetów na scenie. Cichych, skromnych i niezmiernie utalentowanych. Czasem nawet tak skromnych, że chce się bić w mordę, tu anegdota.

Kiedy Caro był już scenowcem znanym i cenionym, MDW był nadal “zwykłym amigowcem”. To znaczy, że sobie klikał, ale bez jakiegoś konkretnego kierunku. Na party zostałem zagadnięty przez Karola, czy mógłbym podrzucić jakąś dokumentację, kody, co tam mam ciekawego, bo MDW chce się uczyć programować. Coś tam dałem, ale będąc totalnym leszczem, nie mogłem go wspomóc w walce z przewracającymi się bryłami. Dwa lata później Encore wydało “Sulaco”, kod MDW.

Miłośnicy strzelanek mogą sobie zakupić grę “Fortis” ich autorstwa.

Madwizards (AKA Mawi)

Mawi długo pięło się na szczyty demoscenowej góry Olimp. Swój ostateczny sukces zawdzięcza liderowi i kierwonikowy budowy, Azzaro. Facet z charyzmą, generujący jednego przyjaciela na dwóch wrogów. Jego upór zaowocował zebraniem fantastycznej ekipy i “zdetronizowanie” Flopi jako najbardziej rozpoznawalnej ekipy z Polski.

Amsterdam Blessing”, “Cruel Karma Forms”, “Third Eye Conqueror”.

Więcej, więcej

Loonies i “Impossible”. Dwa kultowe dema Nerve Axis, “Pulse” i “Relic”. Dual Crew Shining z “Klone”, w którym to demie na dużej estradzie debuiutował Bonzaj. Hiszpanie z Ozone produkujący wg zasady “mniej brył, więcej dizajnu” w “Smoke Bomb”.

Wszystkie wystawy sklepowe grały “State of the Art”, nikt nie puszczał “9 Fingers” i “Symbolia”. Omal nie zapomniałbym o “Technological Death”! To też grali. Do wyrzygania. Jedna czwarta programu Dżojstik.

Artystycznie jest ślicznie z “KilleremCNCD. Mellow Chips zdobyło 1997 demem “Rise”.

Ha, ha

Demoscena nie polegała tylko na piciu wódki do kręcących się sześcianów i obrabianiu sobie dup w magazynach dyskowych. Głównie temu, ale nie tylko. Był też czas relaksu, czas konkurencji “crazy/wild compo”. Czasem zabawnie, często żenująco.

PSB (Przyjaiele Stefana B.) z ich wersją “Sabotage”, Brygada RR definiuje scenę w “SCENAriu”, Lamersis nawijają w “FKU”, a Ventures Art powołuje do życia boysband V-Block i nagrywają hit “Ognista bejbe”, który stanie się jedną z ulubionych przyśpiewek do ogórka.

Na koniec NSFW, trailer filmu z RR Meeting 2003. Można się zabawić w “authorspotting”. ;-)

PEEEEEEEEEEEEEEEEEECEET

Na demoscenie x86 się nie znam, ale zasięgnąłem języka u obywatela Czerskiego i pozwolę sobie zacytować tu jego rekomendacje.

Future Crew “Second Reality“, Doomsday “Vivid Experiment“, Coma “Control“, Fuse “Chanell88” i “the. product.”, które widział chyba każdy z dostępem do Internetu.

ASCII na górze przygotował Piotr Klimek, kiedyś thung/k0re.\^wpz\^pT\^TL\^itakdalej. Źródło .txt dla ciekawskich.

  1. Przed Potion tworzyli jeszcze inną grupę, ale nie mogę sobie za nic przypomnieć, jak się nazywała

Wypijmy za błędy

Errare humanum est. Perseverare diabolicum.

Żyjemy w kulcie sukcesu. Przeszczepiono nam “American Dream” i zamiast generalskiej buławy w plecaku nosimy w sercu mit pucybuta, starletki i Cukiergórów z Twarzoksiążek. O sukcesie się mówi, sukces się pompuje, kto nie miał sukcesu, ten przegrał życie.

“Moja branża” (czyli ogólny hi-tech-kable-i-ekrany) cierpi na nieuleczalną sukcesomanię. Mamy takie spotkania, na których przychodzimy się chwalić, że nie zawaliliśmy projektu. Widownia klaszcze jak u Rubika.

Wydaje się, że pomiędzy pomysłem, wykonaniem a sukcesem nie może minąć więcej niż trzydzieści dni, bo wtedy ktoś mógłby pomyśleć, że sukces został osiągnięty pracą, a branża nowych technologii stoi chińskozupkowymi standardami smaku, czasu wykonania i nieprzystającymi do rzeczywistości oczekiwaniami zwrotu wyhodowanymi na historiach sukcesu, którymi karmią nas poczytne blogi.

Mamy hall of fame, mamy hall of shame, gdzie wpisujemy najbardziej spektakularne katastrofy celem poprawienia sobie humoru kosztem cudzego projektu. Pomiędzy tymi dwoma skrajnościami są jeszcze błędy, które pomagają nam się uczyć. Te, o których nikt nie mówi 1 i te, które są najbardziej wartościowe. Podzielę się z Wami moją ulubioną wtopą w nadziei, że poświęcicie chwilę i napiszecie o swoich. W osobnych notatkach, niech Was zobaczą!

Fabricando fit faber

Była wiosna. Rok 2003. Moja pierwsza “prawdziwa praca” (taka z podatkami, w której nie trzeba biegać starszym po wódkę). Byłem jednym z trzech programistów w projekcie wspomagającym rekrutację pracowników z branży medycznej do skandynawskich placówek. Standardowy zestaw: wyszukiwarki, filtry, CV i lista wysyłkowa. Moim zadaniem było dopisanie kilku nowych funkcji do listy wysyłkowej i optymalizacja.

Obudziłem się radosny. Było ciepło, byłem wreszcie programistą i nauczyłem się nawet pić kawę. Dochodziła szósta. Posadziłem odwłok za biurkiem i zalogowałem się na serwer w pracy z myślą o ścięciu godziny z czasu biurowego, którą mógłbym poświęcić na konsumpcję obiadu. Dopisałem na szybko możliwość dodawania załączników do mailingu, poprawiłem trochę główną pętlę, która teraz wysyłała e-maile w paczkach i puściłem test. Serwer myślał i myślał, aż do komunikatu, że jest chory. Machnąłem ręką i zabrałem się za pakowanie do pracy.

Dotarłem do biura o ósmej i rozsiadłem się. Zadzwonił telefon. Zignorowałem, bo nie odbieram telefonów, zwłaszcza z biurka Projekt Manażera. Telefon dzwonił, dzwonił. Około dziesiątej pojawił się Marcin, PM. Nie minął kwadrans, gdy do pokoju wpadł Tomek, ówczesny dyrektor (obecnie prezes) i zadał nam proste pytanie: “Coście, kurwa, uczynili?”.

Cośmy?

Okazało się, że nie usunąłem linii, która wysyła e-maile. To znaczy, że mój testowy przebieg rozesłał wiadomość do wszystkich lekarzy i pielęgniarek zarejestrowanych w systemie. Kiedy zalogowałem się ponownie na serwer i przeczytałem pętlę oblał mnie zimny pot. Podczas dodawania kodu do grupowania wysyłki nie resetowałem tablicy. Wyjaśniam.

Pierwszy użytkownik na liście dostał e-maila. Potem drugi użytkownik otrzymał e-maila, a pierwszy dostał drugi e-mail. Potem trzeci dostał pierwszy, drugi drugi a pierwszy trzeci. Czwarty pierwszy, trzeci drugi, drugi trzeci, pierwszy czwarty. I tak chyba dwa tysiące osiemset razy.

Odwróciłem się do Tomka i wyjaśniłem, czego dokonałem w wolnym czasie. Po opierdolu otrzymałem przykaz odpowiadania na e-maile wściekłych klientów. Nigdy dotąd tyle osób na raz nie kwestionowało mojej seksualności, pojemności czaszki, nie wymieniało chorób, na które potencjalnie zapadłem. Po godzinie “jebany pedał z wodogłowiem” brzmiało jak “Dzień dobry, ja w sprawie tego mojego konta e-mail, które ma pięciomegowy limit”.

Tu mógłbym zakończyć historię, gdyby nie fakt, że testowałem też załączniki.

Dzień wcześniej Bartosz poprosił mnie o przykład szyfrowania metodą Cezara w C. Ponieważ jestem słabiak w C, postanowiłem spróbować. Tego właśnie kodu użyłem jako przykładowego załącznika. Jak się nazywał plik?

penis.c

Spędziłem dzień razem z kierownictwem na wymyślaniu akronimu pasującego do słowa penis, abyśmy mogli wydać odpowiedni PR, że ten załącznik nie nazywa się od męskiego organu. Najlepszy dzień w sali konferencyjnej!

Dwie najważniejsze lekcje, które odebrałem tego dnia:

  1. Przyznać się do winy jest bardzo łatwo, a po przyznaniu można zająć się gaszeniem pożaru, a nie zacieraniem śladów własnej głupoty
  2. Najgorsze, co może ci zrobić pracodawca to cię zwolnić

No i trochę o tym, że nie testuje się kodu na biednych użytkownikach. I trochę o blokowaniu portów. I że wymyślanie skrótów do słowa “penis” zbliża szeregowego pracownika z kadrą kierowniczą, bo kiedy jeszcze masz okazję błysnąć pomysłem wśród decydentów?

Nie zostałem zwolniony mimo okresu próbnego.

PS. blogowanie mi strasznie zbrzydło. Przewiduję kwartał ciszy.

  1. wiem, że odbyła się przynajmniej jedna konferencja w takim temacie, ale to listek figowy

Żądamy prawdy

Nie, nie żądacie prawdy. Prawda jest zbyteczna ludziom, którzy mają już wszystkie odpowiedzi. Prawda jest zwykle bolesna, przewraca spiżowe posągi i pali obrazy. Prawda nigdy nie służy “obozom poparcia wniosków słusznych z uwagi na to, że my je głosimy”, bo nie urodził się jeszcze człowiek, który przez całe życie nie popełniłby draństwa i nie zełgał.

Bardzo łatwo o “prawdę” w zero-jedynkowym świecie sloganów i megafonów, w którym to świecie wróg reprezentowany jest przez Ty*-1.

Kto nie krzyknął, że sędzia chuj, bo dyktuje słusznie rzut karny przeciwko twojej drużynie? I jest to prawo zaangażowanego tłumu. I jest to jego wersja prawdy, której trzeba złożyć hołd podczas wspominania porażki. Jeśli tłum krzyczy dość długo, że sędzia chuj to wreszcie krzyknie prawdę i tym samym upewni się w przekonaniu, że tak było, jest i będzie, że drużyna jego zawsze dostaje złego sędziego.

Bo “prawda” to tylko słowo, tak jak “miłość”. Dla jednych to większa wartość, dla innych penis w waginie. Dla mnie to jednak suma całości: jest prawda czasu, prawda ekranu, prawda?