Marginalia (I)
2020-12-15
Zawsze przylatują, gdy próbuję się skupić. Siedzę przy biurku, przywołuję duchy produktywności w nadziei, że posiądą moje ciało i zaczną coś tworzyć. Moje modlitwy przerywa ruch za oknem. Widzę przemykające cienie na zasłonce, słyszę jak atakują mój parapet.
Gdy pada, przysiadają na dłużej, a wypłoszone robią tylko koło nad podwórkiem i lądują ponownie, sprawdzając jak daleko się posunę. Kiedyś wypadłem na nie z parasolem, po czym zacząłem go gwałtownie otwierać i zamykać wołając „Sio! Sio!”. To było moje pierwsze druzgoczące zwycięstwo w tej nierównej walce. Parasolkę zostawiłem chyba w tramwaju, więc dziś nie mam się czym bronić.
Gdyby tylko przykościelne staruszki ich nie dokarmiały, może rozwinęłyby jakiś instynkt łowczy i poszukały szczęścia dalej od parapetów miast, zwłaszcza od mojego.
Znów słyszę lekkie stukanie w szybę, uchylam firankę, następnie okno i krzyczę „Wypierdalaj!” — anioł podrywa się do lotu z cichym „Alleluja” na ustach. Niedługo wróci, a może nawet cała grupa i jeszcze archanioł. Te są najgorsze, bo mają trąby.
Patrzę jak znika za dachami miast, zamykam okno, wracam do biurka i myślę, że znów niczego nie zrobiłem i nie wiem, czy znajdę temat do pisania. Tymczasem anioły obsiadły już linie elektryczne i nucąc „Maryjo, królowo Polski…” czekają na odpowiedni moment do powrotu.